Ugh! W roku 1991 wyszła debiutancka płyta jednego z najważniejszych przedstawicieli szwedzkiego death metalu. Ugh!

Mowa o UNLEASHED i ich doskonałym krążku „Where No Life Dwells”. Oni od samego początku wyróżniali się innym, mniej chropowatym i piwniczym, ale cudownie przejrzystym brzmieniem, wokalizom, bardziej przypominającym gniewny krzyk Wikinga niż typowy growl, oraz prostotą. Tak! Siła Unlaeshed tkwi w prostocie i niesamowitej chwytliwości. Riffy, które zaproponowali na debiucie w chwili premiery aż zrywały skalpy z głów od szalonego headbangingu. No i „ugh!”, które wyrywało się z paszczy Hedlunda w newralgicznych momentach.

Unleashed – promos 2010
Photographer: Rachel Daucé

Imponujące początki

Formę udało się im utrzymać także na drugim krążku – „Shadows in the Deep”, który przez wiele lat należał do moich ulubionych. Znów emanował niesamowitą chwytliwością, prostotą aranżacyjną poszczególnych utworów (zwrotka – refren) i znów jest „ugh!” („The Final Silence” – 1:18). To był chyba najbardziej chwytliwy zespół death metalowy jaki wówczas znałem, chwytliwy do tego stopnia, że zapamiętywałem nie tylko riffy, ale i teksty, które wyśpiewywałem wraz z nimi:

Rise – my armies – with power – from hell

We march…

Ugh!

To nie był death metal, który stawiał przed moim niewprawionym jeszcze uchu wyzwania polegające na dziesiątkach odsłuchów, wyłapywania ukrytych smaczków, przegryzania się przez ścianę gitar i perkusyjną kanonadę. Nie! Unleashed wchodził jak czopek w dupę aktywnego homoseksualisty z 30-letnim stażem, w upalny lipcowy dzień. Tą muzykę łapało od razu za gardło. Rozchodziła się we krwi jak kieliszek mocnego bimbru. Bach! I aż się czuło ciepło w końcówkach palców u stóp. Żadnego rozsmakowywania się, cmokania i obracania w ręku nóżki od kieliszka w zadumie nad rocznikiem i gatunkiem winnej latorośli. Zwykle z muzyką, która łatwo wpada w ucho jest tak, że łatwo też nie niego wypada. Nie w przypadku UNLEASHED. Te dźwięki zagnieździły mi się w głowie już na zawsze.

Lekki spadek formy 

Coś się popsuło na trzeciej płycie Across the Open Sea – niby nie ma rewolucyjnych zmian ani stylistycznych, ani brzmieniowych, ale jednak nie łapie za serducho tak bardzo jak dwie poprzednie. Nie bardzo potrafię uzasadnić dlaczego – po prostu riffy mniej kopią, a całość pozbawiona jest tej drapieżności, która cechowała poprzedniczki.
Teoretycznie jeszcze gorzej było na czwartej płycie – Victory, ale paradoksalnie chyba ja ją lubię bardziej. Jak po raz pierwszy usłyszałem ten riff rozpoczynający „Victims of War”, a później jego cudowne rozwinięcie i wokal przypominający warczenie wściekłego psa, to prawie popuściłem w majty. Albo taki „Legal Rapes” z tym bujającym riffem czy motorycznie thrashowy „In the Name of God”, z tekstem zachęcającym niepokornych nastolatków do chóralnego śpiewu na lekcji religii.
I jakiś sentyment do tej płyty pozostał. Niby słabsza od poprzedniej, ale chyba lubię ją bardziej.
O bezdyskusyjnym spadku formy możemy mówić w przypadku ostatniego albumu UNLEASHED w latach 90-tych. Mowa o Warrior. W tym przypadku przynajmniej wiem dlaczego – zupełnie nie podeszło mi bzyczące słabe brzmienie tego krążka. Gdy dodamy do niego utwory pozbawione ikry, uciekające w jakąś hard rockową manierę wychodzi nam płyta przeciętna. No i te wokale, które zawsze były ich mocną stroną na tej płycie miejscami irytują – choćby w taki „Death Metal Victory” ta intonacja jest po prostu żałosna. Może to nawet płyta gorsza niż przeciętna?

Na szczęście jak pokazała historia UNLEASHED powrócił i nagrał jeszcze sporo ekscytującej muzyki. Ale to już temat na inną opowieść.

Maria Konopnicka

ZAPRASZAMY DO ODWIEDZIN STRONY FACEBOOKOWEJ POŚWIĘCONEJ NADCHODZĄCEJ KSIĄŻCE METAL W POLSKIEJ KRWI

(Łącznie odwiedzin: 370, odwiedzin dzisiaj: 1)