Roku pańskiego 1995 ukazały się 3 płyty bogów z Florydy. Płyty które wzbudziły niemałe kontrowersje i dyskusje a nawet waśnie wśród ich dotychczasowych fanów. Mowa o „Symbolic” Death, „Once Upon The Cross” Deicide i „Domination” Morbid Angel, który konsekwentnie wypada mi wziąć na warsztat. Wygląda na to, że ludzie  kochają albo nienawidzą tego albumu. Nie mogę zrozumieć, dlaczego. Jasne, to wyraźnie słabsza płyta od swych trzech wielkich poprzedniczek, ale nie na tyle słaba, by od razu jej nienawidzić. 😉 Trey najwyraźniej zdecydował, że czas poeksperymentować. To było dość typowe dla wielu zespołów na tym etapie ich kariery i generalnie w połowie lat dziewięćdziesiątych, w której album został nagrany. Osiągnąwszy imponujący sukces komercyjny, jak na deathmetalowe standardy, bezkompromisowi dotąd muzycy zdecydowali się na… kompromis.

Fakt, że był to ich drugi album w wytwórni Giant/Warner Records, różniący się tekstem i atmosferą zarówno od „Altars of Madness” i „Blessed are the Sick” (i w nieco mniejszym stopniu od „Covenant”), mógł przyczynić się do uprzedzeń, ale moim zdaniem ignorowanie go tylko z powodu takich czynników jest sporą przesadą. W 1995 roku death metal stanął w rozkroku. Wiele zespołów wydawało materiał niespełniający standardów gatunków, będący nieudaną próbą komercjalizacji muzyki, co przyczyniło się do  znudzenia wśród fanów. Flagowy przykład to bardzo mocno do dziś hejtowana płyta „Feel Sorry for the Fanatic” Morgoth. Ponadto ekstremalne ideologie black metalu a przede wszystkim wybryki z nią związane, jak morderstwa czy płonące kościoły, trafiały na pierwsze strony gazet i skutecznie odwracały uwagę słuchaczy od innych gatunków metalu.

Nie jest to moja ulubiona płyta Morbid Angel, ale to mogliście już wywnioskować z poprzedniej recenzji. Ten słabo wyprodukowany krążek oznacza nowe otwarcie i jednocześnie zamknięcie pewnego rozdziału w karierze Morbid Angel. To ostatnie na długie lata pojawienie się wokalisty/basisty/autora tekstów Davida Vincenta, którego jadowite i władcze („Bow to me splendidly!…” 😉 ) wokalizy stanowiły istotną część charakterystycznej tożsamości zespołu. Szeregi grupy zasilił Erik Rutan, który również odszedł po tym albumie, aby skoncentrować się na Hate Eternal, pozostawiając Treya Azagthotha i Pete’a „Commando” Sandovala, prawdopodobnie dwóch z czołówki najbardziej utalentowanych i pionierów na swoich pozycjach w gatunku death metalu, by kierowali dalszym rozwojem zespołu. Chociaż „Domination” nie jest katastrofą dla spuścizny Morbid Angel, ale też nie dodaje mu wartości artystycznej. Partie instrumentalne są dobre, solidne, ale nie świetne jako drzewiej bywało. Mniej więcej w połowie ten album traci impet. Co gorsza pojawiają się nieprzypadkowo melodyjki rodem z gier komputerowych z lat ‘90. Nie rozumiem, dlaczego nikt nie wyperswadował tego pomysłu Treyowi. 😉 Coś co może wówczas sprawdzało się w grach, wszak Azagthoth dorabiał na boku, pisząc taką właśnie muzykę, niekoniecznie pasowało do stylistyki death metalowej. O ile miniatura „Melting” daje radę, to „Dreaming” najzwyczajniej zalatuje infantylną tandetą. „Domination” jest płytą niespójną, nierówną. Grupa straciła tu koncepcyjną jedność, a ich niegdyś niepowtarzalna wizja grania została rozproszona, co skutkowało uproszczoną wersją brzmienia, „przeprodukowanego” – zapewne dla większej atrakcyjności. Domyślam się, że to efekt nacisków bossów z góry i… wyszło jak wyszło. „Covenant” oznaczało koniec klasycznej trylogii, bo „Domination” nie było w stanie utrzymać niezwykłego poziomu i spójności pokazanych na trzech wcześniejszych albumach. „Altars…” była początkiem pokręconego uniwersum zespołu, „Blessed…” ugruntowała death metalowe brzmienie, a „Covenant” wyciągnął to co najlepsze z poprzedniczek, by osiągnąć punkt doskonałości. Na „Domination” znajdujemy eksplorację bardziej melodyjnego DNA zespołu. Jednym z najlepszych przykładów takiej melodii jest „Eyes to See” z epickim i mrocznym refrenem (wciąż będącym znakiem rozpoznawczym MA) z czystym, głębokim wokalem Vincenta czy „Nothing but Fear”, który bardziej pasowałby na „Gateways To Annihilation” ze swym kontrapunktowym melodyjnym pasażem. „Eyes to See, Ears to Hear” i „Nothing But Fear” dobrze ze sobą współgrają – obie piosenki mają podobny klimat. Nie są to jednak kompozycje wybitne. Najbardziej charakterystycznym punktem płyty jest dobrze znany, za sprawą wideoklipu, numer „Where the Slime Live” z mulistą, monolityczną atmosferą, wokalami przypominającymi demoniczne, zniekształcone inkantacje i poruszającymi tekstami (które zdają się wyrażać potępienie, pogardę wobec polityków jak i religii) oraz jedną z najlepszych solówek Treya (ta ma trochę więcej melodii niż zwykle!).

Muszę odnieść się do partii solowych w oddzielnym akapicie, ponieważ to naprawdę najlepsze, co można znaleźć na tym albumie. Trey i Erik napisali śwetny zestaw solówek, które są techniczne, złe, epickie i okultystyczne – wszystko zusammen do kupy. Rutan przeszedł siebie szczególnie w outro „Nothing but Fear”, które jest jedną z najpiękniejszych solówek w dyskografii Morbid Angel. Chaotyczny i techniczny styl Treya jest  jak zawsze wyczuwalny np. w środkowym solo w „This Means War” lub świetnym intro do „Inquisition / Burn with Me”.

Ogólne tempo krążka jest znacznie wolniejsze niż większości tego, co zespół skomponował wcześniej, chociaż wciąż jest kilka bardzo szybkich piosenek, takich jak otwierający „Dominate” i marszowo kroczący „This Means War” w którym czyste gitary w sekcji zwrotek dodają warstwę złowrogiej atmosfery. To jeden z lepszych utworów na płycie. Średnie rytmy we wspomnianym „This Means War” i „Dawn of the Angry” zapowiadają nowe podejście, które zostanie wyeksponowane na dwóch kolejnych wydawnictwach Morbid Angel. Oba mają bardzo mocne riffy, ale „Dawn of the Angry” wyróżnia się swoim porywającym głównym motywem. Piosenka jest napisana bardzo dobrze i ma interesujące zmiany rytmiczne. Wokal Vincenta ponownie się zmienił. Niestety na niekorzyść. Jest dość chrapliwy, brakuje mu ikry i głębi znanych z poprzedniczki. W przeciwieństwie do „Covenant”, która zawierała bardziej gardłowy wokal, wokale na „Domination” są raczej charczeniem i już nie tak wyraźnym, bestialskim rykiem. „Caesar’s Palace” choć nie jest moim ulubionym utworem, z pewnością wyróżnia się i ma kilka bardzo przyjemnych elementów, szczególnie w klimacie kompozycjii. Intro jest bardzo mocne, ale kiedy wchodzi wokal, utwór traci swoją magię. Myślę, że powinni albo zachować intro jako tylko instrumentalne, albo zrobić coś innego w sekcji wokalnej. „Inquisition (Burn With Me)” nie jest też najlepszym utworem, ponieważ trochę meandruje, a nawet zapowiada rodzaj lirycznego przekazu, jaki można znaleźć na „Illud…”, ale nadal jest to dobra piosenka z kilkoma fascynującymi wersami. „Hatework” – ta kompozycja emanuje tak niewiarygodnie nienawistną, złowrogą atmosferą zagłady, że naprawdę nie ma nic podobnego na żadnym z albumów Morbid Angel. I tak album się kończy. Nie jest tak szalony jak „Altars of Madness” ani tak destrukcyjny jak „Covenant”, ale nie zasługuje na tę krytykę, jaką otrzymuje. Ludzie narzekają na tę produkcję i chociaż nie ma ona startu do  „Covenant”, myślę że to nie ona jest głównym problemem tej płyty. Prymitywna grafika generowana komputerowo i jasne kolory były ostatnią rzeczą, jaką ktokolwiek chciał zobaczyć.

Monika Nowacka

JUŻ W POŁOWIE MAJA NAKŁADEM WYDAWNICTWA IN ROCK UKAŻE SIE FENOMENALNA AUTOBIOGRAFIA DAVIDA VINCENTA, ZATYTUŁOWANA UWOLNIĆ FURIĘ. ŚLEDŹCIE MEDIA SPOŁECZNOŚCIOWE IN ROCKA I MUZYKI Z BOCZNEJ ULICY A NIE PRZEGAPICIE PREMIERY!

KSIAŻKA NIEDŁUGO DOSTĘPNA W PROMOCYJNEJ CENIE 30 ZŁ (normalnie 49,90)

TU 

(Łącznie odwiedzin: 997, odwiedzin dzisiaj: 1)