Patrząc wstecz, na lata mojej szkolnej edukacji, muszę przyznać, że zespoły, które najbardziej wpłynęły na rozwój mych muzycznych zainteresowań, zrosły się z wspomnieniami o tamtych czasach a obecnie niosą największy ładunek emocjonalno/nostalgiczny, wcale nie są formacjami, które obecnie chciałbym umieszczać na podium.
Nie dlatego, że mniej doceniam ich twórczość, albo ich słuchanie napawa mnie wstydem. Bynajmniej. A jednak przez te wszystkie lata, które upłynęły od czasów licealnych moje gusta muzyczne skręciły jednak bardziej w stronę stylistycznych ekstremów. Niekoniecznie chodzi mi tu o samą formę muzyki a o umocowanie danych zespołów w obrębie mainstreamu i alternatywy. Dużo więcej słucham obecnie metalu (i to stylistycznie bardzo różnego), zdecydowanie częściej i z większą przyjemnością powracam do zapomnianych pereł z minionych epok (co zresztą dało asumpt do założenia tej strony). Innymi słowy, stałem się bardziej „alternatywny”, chociaż nigdy nie było to dla mnie celem. A jednak w czasach, gdy myśli zaprzątało mi jak przetrwać podwójną dawkę fizyki w poniedziałkowy, szkolny ranek powracałem z dużą regularnością do zespołów, które z obecnej perspektywy uznałbym za grupy gwiazdorskie. Idące być może odrobinę pod prąd rynkowych uwarunkowań i mód, ale takie, które ze swojej „alternatywności” zrobiły dobrze rozpoznawalną markę, gromadząc niezwykle prężnie działające i wierne grupy fanów.
Mam tu na myśli (w przypadkowej kolejności) Depeche Mode, The Cure oraz The Smashing Pumpkins. Wszystkie one towarzyszyły mi przez długi okres czasu a z ich płytami wiążą się wspomnienia i sytuacje, które z tych czy innych powodów wypaliły ślad w podświadomości. Stanowi to spory problem. Głównie dlatego, że bawiąc się w recenzowanie na pewno straciłem w stosunku do dorobku tych zespołów potrzebny dystans. Ich muzyka po prostu dobrze mi się kojarzy. Myślę jednak, że każdy z miłośników muzyki ma takie formacje, i niezależnie od tego, czy będą nimi Cannibal Corpse czy rozbuchane aranżacyjnie albumy Alan Parsons Project muzyka w pewnym momencie przestaje być jedynie muzyką. O to przecież jednak chodzi, w tym tkwi cała potęga twórcza ludzi, którzy kiedyś chwycili za instrumenty i postanowili dać wyraz własnym emocjom. Każdy artysta, niezależnie jak mocno zaklina się, że „tworzy tylko dla siebie”, dąży do tego, aby jego twórczość wpływała na życie innych. Wzbogacała je. Dlatego chciałbym dzisiaj napisać parę słów o płycie „Adore” The Smashing Pumpkins, formacji, która uzyskała na rynku niszę dla swojej muzyki, przechodząc przez bramę „mainstreamu” niejako na plecach formacji grunge’owych.

Po wielu latach wróciłem do ich muzyki, poznając albumy nagrane w ostatniej dekadzie. O ile jednak nie uznałbym płyt „Zeitgeist”, „Oceania” czy „Monuments To An Elegy” za albumy złe, to jednak braknie mi przy nich tego głębokiego nacechowania emocjonalnego, wiążącego się z płytami wcześniejszymi. I bynajmniej nie ma w tym winy zespołu. To raczej ja się zmieniłem. Do tych nowych albumów nie wracam niemal wcale. Rzadko wracam również do płyt wcześniejszych, ale z zupełnie innych powodów – znam je po prostu bardzo, bardzo dobrze. Znam odczucia z nimi związane, pamiętam, momenty mojego życia, które zrosły się z poszczególnymi utworami. I chociaż nie zawsze mam ochotę je ponownie rozgrzebywać, brnąć w nostalgię, to zawsze pozostają mi one bliskie.
Właściwie mógłbym wskazać również „Mellon Collie And The Infinite Sadness”, „Siamese Dreams” czy „Machina/Machines of God” jako najważniejsze studyjne dokonania Pumpkinsów. Tak się jakoś w mojej głowie wszystko poukładało, że największym sentymentem darzę album najmniej popularny, najbardziej intymny i wycofany. Niemal skryty za grubą płachtą smutku i rezygnacji, jaka towarzyszyła Billy’emu Corganowi w trakcie tworzenia. Gdy powstawało „Adore” zmarła matka gitarzysty a nieszczęście w życiu prywatnym odcisnęło bardzo głębokie i jątrzące piętno na muzyce. Na „Adore” nie ma przebojów poza singlowym „Ava Adore” i balladowym „Perfect”. W przytłaczającej większości utwory cechują się również bardzo delikatną, zwiewną aranżacją dającą pole do manewru każdemu nastolatkowi, katującemu się melancholią, walczącego z emocjonalnym rozchwianiem. O ile ja nigdy nie przejawiałem wykraczającego poza normę depresyjnego charakteru, to jednak płyta „Adore” zawsze wzbudzała u mnie smutek. I ja ten smutek uwielbiałem. Fascynowały mnie emocjonalne podwaliny twórczości Corgana, bo szczerze wierzyłem w ich prawdziwość. W jego twórczości nie było nieznośnego krzyku rozpaczy rozchwianego psychicznie Cobaina, nie było napędzanego narkotykami zagubienia, tak charakterystycznego dla śpiewu Laneye’a Staleya. Nie było gwiazdorzenia obleśnych typów z „Guns N’Posers”. Były za to inteligencja i umiejętność obserwacji, były emocje i przemyślenia zwykłego człowieka. Było też poetyckie, nie-infantylne zacięcie osoby, która miała coś do powiedzenia i potrafiła powiedzieć to w sposób piękny.
Nie będę jednak ukrywał, że jest to płyta, którą można uznać za nudną. Może zawieść, gdy spodziewamy się powtórki z największych przebojów zespołu. „Zero”, „Bullet With Butterfly Wings”, „Cherub Rock” – najsłynniejsze (chociaż tych słynnych było dużo, dużo więcej) kompozycje The Smashing Pumpkins cechowały się, zgodnie zresztą z panującą w alternatywnym rocku modą, zgrzytliwymi gitarami, intrygującymi liniami wokalnymi i potencjałem stadionowym. Unikali w nich sztampy ale nie odbiegali od szeroko pojętej rockowej formy. Na „Adore” mamy intymne, delikatne kompozycje, poczynając już od otwierającego płytę, przepięknego „To Sheila” poprzez trudne w odbiorze „Tear”, intrygujące nieoczywiste „Pug” po zamykający płytę, minimalistyczny i zwiewny „Blank Page”. Cała płyta sprawia wrażenie napisanej w malignie. Zarejestrowanej w okowach półsnu pozwalającego uciec Corganowi od smutku związanego ze stratą, budzącego jednak równocześnie tkwiące w podświadomości demony. I jeżeli którąkolwiek z płyt The Smashing Pumpkins mógłbym nazwać płytą na wskroś introwertyczną (a przecież cała ich twórczość nosiła takie znamiona) to postawiłbym właśnie na „Adore”. Jest to bowiem muzyka, która nie miała zdobyć zespołowi nowych fanów. Wręcz przeciwnie – wielu się od Pumpkins po jej premierze odwróciło. Była to jednak twórczość, która stanowi nadal jasny i klarowny zapis stanu umysłu twórcy. Bardzo to cenię a inteligentna nostalgia podszyta wyraźnym smutkiem przemawia również i do mnie. Nawet dzisiaj.
Kuba Kozłowski, Ocena: 5+
1- poniżej wszelkiej krytyki
2- cudem się prześlizgnął
3- przeciętnie, ale w normie
4- synu, jesteśmy dumni
5- gratuluje prymusie!
6- blisko absolutu
(Łącznie odwiedzin: 293, odwiedzin dzisiaj: 1)