Do połowy lat 70. australijską scenę rockową trawiła od wewnątrz przypadłość, która niczym podstępna choroba paraliżująca układ odpornościowy wyniszczała utalentowane formację muzyczne, prowadząc do ich przedwczesnego końca. Choroba ta nazywała się: wyjazd do Anglii.

Cały proces można scharakteryzować w sposób niezwykle prosty: młody, ambitny zespół mogący pochwalić się silną bazą fanów w domu, postanawia spróbować szczęścia w Wielkiej Brytanii – kolebce wszystkiego, czym warto było interesować się w muzyce. Wyprawa ta kończy się po kilku miesiącach, gdy wąski strumyk pieniędzy przeznaczony przez wytwórnie na codzienne funkcjonowanie zespołu wysycha. Wówczas australijska grupa, czasami już po nagraniu w Europie albumu, czasami nie mając na to okazji, wraca do domu. W domu pojawia się tylko po to, aby przekonać się naocznie, że nawet na swoim kontynencie ich popularność gwałtownie zmalała. Chaotyczne działania mające na celu odbudowanie własnej pozycji, zarobienie kilku groszy na koncertach i utrzymanie stabilnego składu kończyły się wówczas najczęściej rozpadem i końcem dobrze zapowiadającej się kariery. Podobny los, chociaż w mniej tragiczny sposób, spotkał między innymi The Masters Apprentices.

Innymi formacjami, którym wycieczka poprzez wielką wodę niewiele przyniosła był chociażby The Groop, Billy Thorpe, The Twilights, The Groove… Można by oczywiście kontynuować wyliczankę. Żadnej ze wspomnianych formacji i ich managerom nie przyszło do głowy, że pełen niezwykłych talentów rynek brytyjski może nie być odpowiednim miejscem do szukania swojej szansy na rozwój kariery. Żaden z australijskich muzyków nie zadał sobie również kluczowego pytania, dlaczego Anglia miałaby zapałać miłością do twórczości artystów, którzy niemal całkowicie opierali ją na wzorcach brytyjskich.  Brak sukcesu w Europie najczęściej wynikał z faktu, że zespoły opromienione wzrastającą, histeryczną wręcz popularnością w swoich rodzimych stronach uważały, że w Europie czeka ich dokładnie takie samo przyjęcie. Tyle, że ich muzyka, najczęściej odrobinę już opóźniona względem trendów panujących w Anglii, wcale nie spotykała się z życzliwością. W tej jednak kwestii The Masters Apprentices stanowią wyjątek. O ich porażce na kontynencie Europejskich nie zadecydowała wtórność muzyki, bo to właśnie w Anglii nagrali dwa najbardziej intrygujące i dojrzałe albumy w swojej karierze. Dwie perły łączące dojrzały progresyw z popowym wyczuciem melodii. O tym, że nie zdołali zdobyć sławy na jaką bez wątpienia zasługiwali wpływ miało przede wszystkim fatalne wyczucie czasu…

Bez wątpienia jednak nie była to w całości wina zespołu. Zasadniczo chęć udania się do Wielkiej Brytanii wydawała się jedynym krokiem który mógłby popchnąć karierę formacji do przodu. Decyzja ta nie została również podjęta przedwcześnie. Zanim bowiem członkowie formacji zarezerwowali miejsca na statku transatlantyckim osiągnęli na rodzimej scenie niemal wszystko: przeszli stylistyczną odnowę po etapie surf rocka i wykonywania kowerów innych zespołów (jeszcze jako The Mustangs w pierwszej połowie lat 60.), doświadczyli również oszałamiającej popularności i wewnętrznych problemów objawiających się rotacjami w składzie wymuszonymi ekstensywnym koncertowaniem i nadużywaniem substancji pobudzających. Zanim ruszyli na podbój Europy odbębnili „pańszczyznę” grywając koncerty w lokalnych klubach, liceach, w trakcie młodzieżowych potańcówek i zjazdów absolwentów. Zanim postanowili zdobyć Londyn australijska publiczność na koncertach, w pełnym amoku i uwielbieniu zwykła zdzierać z nich strój wielokrotnie zmuszając członków zespołu do panicznej ucieczki ze sceny – pośrednio wymuszając na The Masters Apprentices obicie się w bardziej wytrzymałe skórzane wdzianka. Ponadto, zanim uznali, że są wystarczająco silni by zawojować kolebkę hard rocka cieszyli się już szacunkiem krytyków muzycznych i prezenterów, nosząc dumne miano zespołu, który dla Australii znaczy tyle, co The Doors dla USA i The Rolling Stones dla Wielkiej Brytanii. Tak właśnie określił ich legendarny australijski prezenter Stan Rofe, któremu wtórował legendarny Molly Meldrum.

Zaczynali w prowincjonalnej, pod względem znaczenia dla muzycznego show businessu, Adelajdzie i odnieśli sukces. Przenieśli się na o wiele trudniejszy dla muzyków grunt w Melbourne i zdobyli rozgłos. Innymi słowy, w odróżnieniu od wielu swoich poprzedników The Masters Apprentices nie rzucali się z motyką na słońce. Mieli i dobre płyty w dyskografii (a takimi bez wątpienia należy uznać debiut i płytę „Masterpiece” z 1970 roku), doświadczenie, wielkie możliwości i cel do realizacji.

Niestety, to właśnie metody, które miały doprowadzić do realizacji wspomnianego celu okazały się, mówiąc oględnie, chybione. Zaryzykowałbym zresztą stwierdzenie, że nawet nie sam pobyt w Anglii zdeterminował brak późniejszego sukcesu komercyjnego. Zadecydowało o tym złe prowadzenie finansów zespołu już w samej Australii. Faktem niezaprzeczalnym pozostaje jednak ich sukces artystyczny – single „The Undecided”, „Buried and Dead” czy, znamionujące odmianę stylistyczną i przejście od big bitu w stronę muzyki psychodelicznej, „Living in a Child’s Dream” cieszyły się częstą obecnością w Radiu. Na koncerty MA pojawiał się komplet widzów. Tyle, że muzycy zbyt późno zrezygnowali z pośrednictwa promotorów przy organizacji występów a tym samym większość zysków z płynęła do osób trzecich. Zbyt długo również The Masters Apprentices tolerowali znanego i cieszącego się licznymi branżowymi powiązaniami managera Darryla Sambella. Teoretycznie, „na papierze” zaangażowanie ustosunkowanego i doświadczonego znawcę sceny muzycznej i powierzenie mu kierowania interesami zespołu zdawało się planem jak najbardziej rozsądnym. Tyle, że Sambell w zespół nie wierzył, a opiekując się również innymi, bardziej popowymi artystami większość obowiązków i tak przerzucał na basistę Glenna Wheatley’a. Do legendarnych i, z perspektywy czasu, komicznych wpadek Sambella należy bez wątpienia zdobycie dla muzyków intratnego kontraktu na kilkanaście koncertów na luksusowym wycieczkowcu, po czym zapomnienie by muzyków o zawartej umowie poinformować.

Dopiero w roku 1970 Wheatley postanowił usankcjonować stan faktyczny i po prostu zarejestrował agencję koncertową „Drum” zajmującą się organizacją trasy tak dla The Masters Apprentices jak i innych formacji znużonych niekompetencją pośredników. Gdyby zdecydowano się na ten krok wcześniej, być może i finanse zespołu w przeddzień wyjazdu do Anglii wyglądałyby korzystniej.  Kolejnym błędem było bez wątpienie pozostanie wiernym EMI Records. To pod szyldem australijskiego odłamu tej właśnie wytwórni muzycy nagrali swoje pierwsze albumy, co mogło oczywiście skłaniać ich do prób nawiązania kontaktów z brytyjską macierzą. Niestety, od samego początku widać było wyraźnie, że EMI UK nie zamierza ani przesadnie rozpieszczać gości z dalekiej Australii ani inwestować większych nadziei w nagrywany album. Innymi słowy, The Masters Apprentices mieli zrobić swoje -najlepiej szybko i tanio. Wytwórnia przeznaczyła na wszystkie wydatki raptem 1000 dolarów, co, po uwzględnieniu inflacji, odpowiada mniej więcej sześciu tysiącom dolarów z roku 2017. Kwota ta musiała starczyć na pokrycie wszystkich kosztów związanych z przeprowadzką i życiem muzyków w nowym kraju. Zespół nie opływał więc bynajmniej w luksusy a „Choice Cuts” powstało w trakcie raptem sześciotygodniowej sesji, choć trzeba przyznać, że na miejsce rejestracji EMI wybrało legendarne Abbey Road Studios. Tyle, że muzycy mieli je do dyspozycji, jak wspominał po latach wokalista Jim Keays, raptem przez kilka popołudniowych godzin każdego dnia.

Pomimo niezbyt sprzyjających warunków około muzycznych zespół zdołał jednak zarejestrować album, który przewyższał jakością nie tylko wszystko to, co dotychczas The Masters Apprentices zarejestrowali, ale poziomem kompozycji i świeżym podejściem do progresywu i hard rocka nie ustępował albumom topowych brytyjskich wykonawców. Do pewnego stopnia wynikało to z faktu, że w Anglii pozostawali całkowicie anonimowi. Szaleństwo, jakie wiązało się z ich popularnością w ojczyźnie uniemożliwiało muzykom porządną pracę nad kompozycjami. Niezbędny czas zdobyli dopiero po przenosinach do Londynu. Nie trzeba nawet poświęcić pięciu minut by się o tym przekonać. Już otwierający płytę „Rio de Camero” zachwyca odrobinę „tropikalnym” brzmieniem, świetną pracą gitar oraz zadziornym wokalem Jima Keaysa. Reszta płyty w zasadzie niczym nie ustępuje temu pierwszemu utworowi, chociaż czasami, jak na przykład w „Easy to Lie” nabiera bardziej garażowego sznytu. Album obfituje jednak w nieoczywiste ballady oparte przede wszystkim na ciekawych liniach melodycznych gitary. Warto tu wymienić kompozycje „Michael”, „New Day” czy singlowe „Because I Love You” – które nawiązywało do wczesnego hitu formacji, kompozycji „Living In a Child’s Dream”. I o ile o Masters Apprentices mówiono jako o australijskich The Rolling Stones, to na „Choice Cuts” muzycznie więcej zawdzięczali jednak podejściu do kompozycji prezentowanemu przez The Beatles. Lekkość, zwiewność i „konkretność” poszczególnych utworów przywodzi na myśl dokonania czwórki z Liverpoolu, nawet pomimo tego, że sam zespół uważał się za uczniów amerykańskich pionierów bluesa.

Wbrew nikłym nadziejom wytwórni płyta „Choice Cuts” okazała się pozycją na tyle inspirującą i muzycznie kompletną, że zdołała przebić się również na łamy najbardziej poczytnych brytyjskich, opiniotwórczych magazynów muzycznych. Utwory z europejskiego debiutu The Masters Apprentces zdobywały popularność w radiu a słuchacze coraz chętniej kupowali płytę. Tylko, że nie było już w Anglii zespołu, który mógłby album promować. Ledwo bowiem nagrania zostały zakończone do Australii wrócił Glenn Wheatley aby zorganizować trasę po ojczyźnie, która mogłaby podreperować finanse zespołu. Wkrótce dołączyli do niego pozostali muzycy tylko po to, aby stwierdzić, że w trakcie ich nieobecności i w Australii zmniejszył się popyt na ich twórczość.

Dodajmy do tego, że gdy muzycy walczyli z finansową, szarą rzeczywistością album „Choice Cuts” okazał się na tyle znaczącym sukcesem, że EMI zaprosiło zespół z powrotem do Anglii. Mógłby wydawać się, że długo oczekiwany przełom staje się faktem, gdyby nie decyzja zespołu, w pewnym stopniu podyktowana oczywiście kwestiami materialnymi, by do Europy wrócić statkiem, którego rejs trwał ponad siedem tygodni! Gdy dotarli do wybrzeży Anglii nie było już czego promować. Zainteresowanie płytą minęło a słuchacze zajęli się innymi nowościami zalewającymi muzyczny rynek. Sytuację tą najlepiej chyba scharakteryzował historyk rocka, Glenn A. Baker, mówiąc o „Tyranii dystansu”. The Masters Apprentices byli rozdarci między walkę o materialny byt, którą z powodzeniem toczyć mogli w Australii a próbą uzyskania międzynarodowego sukcesu, co możliwe było jedynie, gdyby na stałe pozostali w Anglii. Dlatego też nierozsądne decyzje finansowe z drugiej połowy lat 60. i zbyt mała kontrola nad własnymi interesami odbijała się muzykom czkawką w roku 1971, kiedy „Choice Cuts” mogło przebić się na rynku.

Powrót do Anglii nie okazał się jednak stracony. Płyta nawet bez promocji ze strony zespołu sprzedała się w 12 000 egzemplarzy, co skłoniło EMI do sfinansowania kolejnego albumu, na którego rejestrację Mastersi mieli  trzy miesiące. Było to niezbędne, bo zespół udawał się do anglii nie po to, aby przygotowywać nowy materiał a w celu prezentacji starego. Niewiele więc kompozycji czy pomysłów było już na tym etapie zarysowanych. Album „A Toast to Panama Red” zarejestrowany został ponownie z tym samym producentem, Jeffem Jarrattem i w tym samym studiu. Tylko efekt był inny. Jeszcze lepszy niż na „Choice Cuts”. Jeżeli bowiem poprzednią płytę zespołu nazwiemy nadspodziewanie udaną, to „A Toast to Panama Red” jest albumem kompletnym, dojrzałym i muzycznie porywającym.  Wyraźnie widać, że Master’s Apprentices postanowili oddać się eksperymentom, rozszerzyć formy kompozycji, co albumowi nadało ponadczasowego charakteru. Na płycie znajdują genialne utwory – wzniosły, porywający „Beneath The Sun” (to, co dzieje się w okolicach 3:20 wywołuje ciarki!), powolnie rozwijający się „Games We Play, Part 1” którego chóralne zaśpiewy na tle klasycyzującego, przepięknie melodycznej zagrywki gitarowej niemal hipnotyzują. Podobnie część druga z jego poruszającym monologiem w wykonaniu Keaysa. Na singiel wybrano jednak  „Love is” mające większy potencjał radiowy. Utwór nie zdołał jednak przypaść do gustu fanom.  Promocji płyty (na którą zespół nie miał zresztą pieniędzy) nie pomogła również kontrowersyjna okładka autorstwa Jima Kaeysa przedstawiająca, o ile da się to jednoznacznie określić, jednookiego psa z przebitą strzała uszami, stylizowanego na Adolfa Hitlera.

 W trakcie drugiego pobytu zespołu w Londynie powstała płyta ze wszech miar ambitna, eksperymentalna i wymagająca czasu. Czyli dokładnie taka płyta, która nie mogła gwarantować szybkiego odbicia się od finansowego dna. Pierwszy zauważył to Glenn Wheatley, który już w trakcie prac studyjnych dystansował się od zespołu, podejmując pracę zarobkową. Gdy nagrania zakończono Wheatley odszedł z zespołu, poświęcając się pracy w muzycznym biznesie jako manager. Niedługo później do Australii wrócił Jim Kaeys a zespół po kolejnych sześciu miesiącach prób odniesienia sukcesu zakończył działalność.

Podsumowując europejskie wojaże Master’s Apprentices ponownie odwołam się do konkluzji Glenna A Bakera, który w cierpkich słowach podsumował losy australijskich formacji w początkach lat 70: „Dla zespołów Australijskich wyjazd do Londynu stanowił w zasadzie obowiązkowy etap kariery. Zostawiało się więc swoją stałą bazę fanów w Australii, ruszało się niemal zawsze statkiem do Anglii, gdzie najczęściej zespoły spędzały zimę w podłych warunkach po czym z podkulonym ogonem formacje te wracały do domu po to tylko, aby stwierdzić, że fani nagle wyparowali, przestali czekać na wasz powrót a na rynku pojawiły się nowe zespoły. Po prostu lot kamikaze i jakoś nikomu nie przyszło do głowy pytanie, dlaczego w Anglii mają być zainteresowani twórczością zespołów z końca świata. W Australii wszyscy dumnie żegnali wypływające formacje po czym litościwie odwracali głowę, gdy te same zespoły wracały do kraju z niczym.” Warto jednak zauważyć, że chociaż The Masters Apprentices niemal dokładnie odtworzyli losy swoich poprzedników, również szukających szczęścia w Europie, to w ich przypadku wędrówka nie okazała się płonnym trudem. Nie zdobyli być może sławy i spodziewanego bogactwa, a niewiele później zakończyli swoją działalność, ale pozostawili po sobie dwie, prawdziwie genialne płyty, do których fani hard rocka i progresywu powinni wracać jeszcze przez dziesiątki nadchodzących lat.

 

Jakub Kozłowski: Entuzjasta muzyki hard rockowej, progresywnej, metalowej oraz klasycznego southern rocka. W zasadzie entuzjasta rocka i heavy metalu wszelkich odmian. Były dziennikarz Lizard Magazyn, twórca i redaktor naczelny strony Muzyka z Bocznej Ulicy, dziennikarz Radia Poznań, tłumacz takich pozycji jak „W bocznej ulicy. Historia muzyki niegranej”, „Prawdziwy Frank Zappa”, „Ryk Bestii” czy „Dla dobra metalu”. W jego tłumaczeniu ukaże się również autobiografia Davida Vincenta i oficjalna biografia Paradise Lost. Nałogowy nabywca płyt wszelakich.

(Łącznie odwiedzin: 292, odwiedzin dzisiaj: 1)