Są płyty, których się boję. Tak po prostu. Czysto po ludzku. Jak człowiek obawiający się ciemności, osamotnienia, opuszczenia, choroby, starości czy śmierci. Ktoś czujący, jak kropla po kropli wypływa z niego nadzieja, pozostawiając bezbrzeżną pustkę, której niczym nie można wypełnić.

Strach czający się w każdym dźwięku płyty, jakby pod powierzchnią muzyki czyhało coś nienazwanego i niewyobrażalnie groźnego. Coś starożytnego i odwiecznego w swej niezrozumiałej nienawiści do wszystkiego co żywe. I do wszystkiego co nieżywe. W sumie do wszystkiego. Każdym oddechem pompującym niepewność. Odrazę. Frustrację. Strach… „Wszystko jest chłodne i zamarznięte zamarznięte morze, zamarznięte niebo Zamarznięta jest śmierć, ale nie mogę umrzeć. Nie mogę umrzeć” Strach jest największy wtedy, gdy przybiera formę humanoidalną. W tym przypadku zaklęty został na ostatnim krążku szwajcarskiej legendy metalu Celtic Frost. Diabelskiej załogi, która w głębokich latach 80-tych z piekielnych dźwięków wykuła nowe gatunki muzyki, które rzesze akolitów przetopiły później na black, death, doom, sludge i inne pochodne gatunki metalu. Kapeli, która gdy skończyła się złota era thrashu zamilkła na niemal dwie dekady.

Tylko po to, by powrócić w 2006 roku, eksplodując pod postacią Monotheist, najlepszej w mej opinii płyty metalowej w tym wieku. Po czym by znów zapaść w niebyt, niczym zmęczone kreacją starożytne bóstwo. Ślepe na losy maluczkich, którzy drżącymi palcyma z uwielbieniem dotykają jego dzieła. Drwiące z profanów zamarłych w zasłuchaniu w bezlitośnie zniewalające dźwięki. Głosy wydrążające w nich głębokie rany i nieodwracalnie patroszące ich umysły. Tylko po to by napchać je później muzycznymi wonnościami, których nazwy zostały zapomniane na przestrzeni wieków ewolucji ludzkości, gdyż nie przeszłyby przez gardło żadnego cywilizowanego człowieka…

„Ramy umysłu, ponura dusza Moje ostateczne łono, ciało stało się zimne Jestem w twoim posiadaniu, a ty pozwalasz mi krwawić Moja miłości, to umarło razem ze mną Świat blizn i bladych pieszczot” Jest w tej muzyce coś wstrętnego. Odrażającego jak nieodkażona ropiejąca rana. Cuchnącego niczym jama pełna robactwa. Coś przesyconego niezatrzymywalnym rozkładem gangreny toczącej chore członki. Nie jest wcale brutalnie, choć bywa ciężko jak diabli. Nie jest szybko, raczej mroczno i posuwiście niczym czarny pociąg wjeżdżający w tunel do samego piekła. Są momenty oddechu. Klawisze. Kobiece wokalizy. Melorecytacje w dawno zapomnianych językach. Wiatr szeleszczący na odrapanych cmentarnych nagrobkach. Mróz. Celtycki mróz. Taki, że kość o kość. Taki, że płatki śniegu opadające na udręczonego słuchacza są wręcz namacalne, a pod butami skrzypi biały puch. I my to zimno czujemy. Namacalnie…

„Nienawidzę kochać gdy to sprawia ból Moje ręce są porżnięte, ale nadal płynę Na oceanie smutku podczas deszczu Wszystko co moje, umarło” Są płyty, których się boję. Tak po prostu. Czysto po ludzku. I nigdy, ale to przenigdy nie słucham ich w towarzystwie. Bo bać najlepiej się w samotności…

Ireneusz Wacławski

(Łącznie odwiedzin: 306, odwiedzin dzisiaj: 1)