Jedno z najbardziej znanych nazwisk otwierających listę członków tegoż bądź co bądź elitarnego klubu to Robert Johnson, który zmarł 16 sierpnia 1938, prawdopodobnie w wyniku zatrucia (choć niektórzy twierdzą, że został zamordowany). Był czarnoskórym bluesmanem. Pozostawił porzuconą żonę, garść nagrań i legendę. Jego utwory zyskały drugie życie znacznie później, w interpretacji takich gwiazd jak The Rolling Stones – Love in Vain, Cassandra Wilson – Come On In My Kitchen, Gun Club – Preaching the Blues, Lucinda Williams – Rambling on My Mind, Led Zeppelin – Traveling Riverside Blues, Howlin 'Wolf – Dust My Broom, Cream – Cross Road Blues, Dinah Washington – Walking Blues i wielu innych. Do inspiracji jego twórczością przyznawał się Keith Richards i Eric Clapton.

Klub jest niezwykły i w dość wątpliwy sposób elitarny, bowiem by trafić w jego szeregi należy wyznawać dewizę: żyj szybko, kochaj mocno i umieraj młodo – a dokładnie w wieku dwudziestu siedmiu lat. To oczywiście nie polski pomysł, choć kojarzy się z piosenką zespołu Róże Europy. Klub dorobił się już kilkudziesięciu członków. Bodaj najważniejszym jest Jimi Hendrix, który zmarł 18 września 1970 w Londynie, w nie do końca wyjaśnionych okolicznościach. Kilkanaście dni później w ślad za nim odeszła Janis Joplin, prawdziwa ikona przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Dziewięć miesięcy później tą samą drogą podążył Jim Morrison, lider The Doors. Był nie tylko szamanem rocka, lecz także twórcą zaliczanym do grona poetów wyklętych. Dziś jego postać wymieniana jest obok luminarzy poezji i literatury. Należałoby wspomnieć jeszcze aktora Jamesa Deana i Kurta Cobaina, lidera Nirvany. Ostatnio dołączyła do nich Amy Winehouse. Znak czasów, wypadek, niełatwe dzieciństwo, czy świadomie autodestrukcyjny tryb życia, gdy sława przyszła zbyt szybko, a młoda psychika nie potrafiła sobie z nią poradzić? Tu nie ma łatwych odpowiedzi, a przyczyn można szukać wszędzie. Gdy można wszystko, gdy są pieniądze i krąg „przyjaciół”, a nadwątlony system wartości przestaje działać – to od tragedii może dzielić naprawdę niewiele. Jednak z drugiej strony, to właśnie autentyczne cierpienie bywa katalizatorem prawdziwej sztuki. Wtedy bije z niej szczerość, a to decyduje o jej wartości.

Kariera Amy Winehouse trwała krótko. Nie chcę pisać o ekscesach, ani o skandalach. Nie będę analizował piekła, przez które przeszła pod koniec życia, ani nie będę dociekał kto był tego przyczyną. Nie chcę pamiętać relacji z ostatnich występów, nieobecnego wzroku, chwiejnego kroku i czegoś, co trudno nazwać śpiewem. Krótko po niesławnym koncercie w Belgradzie miała przyjechać do mego rodzinnego miasta i wystąpić w ramach ARTPOP Festival. Trasę jednak odwołano, a potem dowiedzieliśmy się o tragicznej śmierci artystki. Chciałbym, by ten przykład odstraszył potencjalnych naśladowców, ślepo podążających jej śladem, choć pozbawionych takiego talentu i takiej charyzmy, jaka była jej udziałem. Chciałbym, ale… jestem raczej realistą i nie wierzę by głos wołającego na puszczy mógł cokolwiek zmienić. Zostawmy jednak te dywagacje. Po Amy Winehouse pozostały płyty i dziś ta spuścizna jest najważniejsza, ma wartość nieprzemijającą. Dzięki nim na zawsze pozostanie w pamięci swych fanów. Oczywiście po jej śmierci ukazało się wiele kompilacyjnych wydawnictw i nagrań wcześniej nie publikowanych. Nie wszystkie zawierają wartościowy materiał, choć bywają pozycje godne uwagi.

Amy Winehouse swój pierwszy zespół założyła mając zaledwie dziesięć lat. Trudno oczywiście traktować jej ówczesne popisy poważnie, choć niewątpliwie są dowodem drzemiącego w niej potencjału. Mając lat czternaście zaprzyjaźniła się z gitarą swojego brata Alexa, a rok później zaczęła pisać własne utwory. Próbowała też sił w branży dziennikarskiej, pisując artykuły dla World Entertainment News Network. W wolnych chwilach podśpiewywała z lokalną grupą Bolsha Band. Ówczesnym wzorem wokalistyki była dla niej Sarah Vaughan i Dinah Washington. Tyler James, jej szkolna koleżanka i bliska przyjaciółka zadbała by taśma demo nagrana przez Amy trafiła w odpowiednie ręce. Zainteresował się nią przedstawiciel wytwórni, szukający wokalistów jazzowych. W efekcie młoda wokalistka podpisała kontrakt z Island Records, a już w 2003 roku ukazał się jej debiutancki album, zatytułowany Frank. Amy współtworzyła niemal każdą z piosenek, zaś całość utrzymana była w konwencji lekko jazzującej, z elementami popu, soulu i hip-hopu. Krążek przyjęto na rynku przychylnie, dostrzeżono też u młodej wokalistki wyraźny wpływ Sarah Vaughan, Macy Gray i Niny Simone. Album zyskał dwukrotną nominację do Brit Awards oraz Mercury Music Prize, a jego nakład wystarczył do wyróżnienia platynową płytą.

Trzy lata później jej kariera nabrała rozpędu wraz z ukazaniem się kolejnego albumu Back To Black (2006), na którym zamieściła takie hity jak Rehab, tytułowy Back To Black oraz Tears Dry On Their Own. To był album w stylu soul i funk, który mógł podobać się zarówno przeciętnym, jak i nieco bardziej wyrobionym słuchaczom. Zyskał pięć statuetek Grammy i również osiągnął status platyny. Była to jedna z najciekawszych płyt pierwszej dekady XXI wieku i z tej przyczyny zajmowała uprzywilejowane miejsce na mojej Półeczce. Amy Winehouse znalazła się na szczycie, jednak paradoksalnie ów szczyt okazał się również początkiem jej upadku. Rok później poślubiła Blake’a Fieldera-Civila i jednocześnie przy jego aktywnym współudziale rozpoczęła najbardziej mroczny alkoholowo-narkotyczny etap swego życia, który doprowadził ją do tragicznego końca. Współpracownicy wspominali, że praca z nią w studiu była prawdziwą udręką. Gdy jednak udało się osiągnąć cel, to wszyscy byli zachwyceni.

Nie była w stanie docenić i właściwie wykorzystać swej popularności. Odrzuciła propozycję współpracy z ówczesnymi ikonami stylu i mody. Bagatelizowała narastające uzależnienie, nikt nie był w stanie jej pomóc, zresztą jej destrukcyjna natura konsekwentnie tę pomoc odrzucała. 23 lipca 2011 roku znaleziono ją martwą w jej londyńskim domu. Szkoda, że singiel Rehab okrzyknięty wielkim hitem nie został odebrany jako desperackie wołanie o pomoc. Po latach widać, że słowa tej piosenki zwiastowały nadchodzącą tragedię. Może jeszcze wówczas dałoby się jej zapobiec. Oczywiście, są to jedynie luźne spekulacje. Dziś wiadomo, że Amy Winehouse była kolejną artystką, która dołączyła do klubu 27. Zdążyła nagrać dwie płyty (trzecia ukazała się po jej śmierci). Inspirowała się niezwykle płodnym okresem lat sześćdziesiątych. Dwa miesiące po jej śmierci, na płycie Tony’ego Bennetta Duets II (2011) pojawił się zaśpiewany wspólnie utwór Body And Soul. Niewątpliwie było to uhonorowanie jej talentu.

Pod koniec 2011 roku fundacja rodzinna wydała Lioness: Hidden Treasures – pośmiertną kompilację nagrań z całego okresu jej kariery. Niektóre z nich zyskały ostateczny studyjny aranż dopiero tuż przed wydaniem. Rok później pojawiło się jeszcze wydawnictwo Amy Winehouse At the BBC, w wersji dwu i czteropłytowej, a w 2015 na półkach znalazł się soundtrack Amy, zawierający również muzykę Antonio Pinto z filmu pod tym samym tytułem, którego reżyserem był Asif Kapadia.

Cała ta spuścizna jest dowodem wielkiego talentu przedwcześnie zmarłej brytyjskiej wokalistki. Szkoda, że zmarnowanego. Można jedynie zadać sobie pytanie, czy jednak ten spektakularny sukces byłby możliwy bez owej mrocznej i tragicznej otoczki.

 

Krzysztof Wieczorek

(Łącznie odwiedzin: 405, odwiedzin dzisiaj: 1)