Najlepszą rekomendację płycie „Over-nite Sensation” wystawił swego czasu znany alkoholik, brutal, wyzyskiwacz i kobiecy bokser – Ike Turner. Mianowice, kiedy okazało się, że Ike, Tina Turner i Ikketki pracują w sąsiednim studiu obok Mothers of Invention Zappa poprosił aby Tina i reszta pań wspomogłyby nagrywanie albumu. Ike wyraził zgodę, nakazując równocześnie aby Frank zapłacił jego „podopiecznym” nie więcej niż 25 dolarów za dzień pracy. Gdy Tina, zaaferowana skomplikowanymi liniami wokalnymi, które musiała wykonać, pochwaliła się mężowi ten odparł: „co to za gówno” i zabronił umieszczenia artystek w notce autorskiej.
I jeżeli jakiś album wydaje się gówno warty takiemu prostakowi jak Ike Turner, to wiemy, że na płycie dzieją się rzeczy niezwykłe. Najpewniej płyta ociera się o geniusz. Dokładnie tak jest w przypadku siedemnastego longplaya awangardowego wizjonera Franka Zappy. A jednak pomimo niezaprzeczalnej popularności „Over-nite Sensation” – na płycie znalazły się jedne z najbardziej „popowych” (na tyle, na ile jakiekolwiek nagrania Zappy nazwać można popowymi) utworów w dorobku artysty – przysłonięty został opublikowanym raptem siedem miesięcy później „Apostrophe (‘)”. Solowa płyta Zappy niewątpliwie wyprzedza „Over-nite Sensation” pod względem muzycznego zrównoważenia poszczególnych utworów, które w przedziwny sposób tworzą zwarte i logiczne dzieło. „Apostrophe (‘)” jest w stosunku do „Over-nite Sensation” niemal jak Alaska dla Kalifornii – kompletnie inna i to pod każdym względem. Mniej na niej blichtru i przepychu, więcej spokoju i nieinwazyjnych rozwiązań melodycznych, znika na niej rubaszność i seksualne rozbuchanie.
Co nie znaczy, że „Over-nite Sensation” nie potrafi zachwycić swoim frywolnym charakterem, absurdalnym humorem oraz pozytywną energią wylewającą się spod igły gramofonu. I chociaż w roku 1973 ani Frank nie był już tym samym twórcą, co w latach 60. ani Mothers of Invention nie byli tym samym zespołem (skład uległ niemal całkowitej przebudowie) to wszystkim artystom zaangażowanym w projekt udało utrzymać ten przedziwny, intrygujący i anty-establishmentowy charakter muzyki (nie uciekający się do tanich i pustych haseł politycznych), który sprawił że Frank Zappa na stałe wszedł do kanonu jazz-rockowych mentorów muzycznego undergroundu.
A jednak w roku 1973 nikt nie spodziewał się po Franku Zappie takiego albumu, jak „Over-Nite”. Oczywiście, po Zappie nigdy niczego nie można było się spodziewać z absolutną pewnością, ale ani „Wakka/Jawakka” ani „The Grand Wazoo” nie mogły przygotować na tak silny zastrzyk erotycznie rozbuchanej ironii, jaką zaserwował artysta. Tym bardziej, że zastrzyk podany został za pomocą grubej igły, aby szok był tym większy. Każdy z utworów, które trafiły na płytę (a powstawały w trakcie tej samej sesji co kompozycje z „Aposthrope (‘)”) zaskakuje niemal zdatną do nucenia melodią oddającą w perfekcyjny sposób klimat słonecznych, suchych kalifornijskich popołudni. Rozgrzanych dni w trakcie których z nudów można nawet przyjąć zakład pewnej pani lekkich obyczajów w którym nagrodą jest nieistniejący banknot czterdziesto dolarowy („Dinah-Mo Humm”) albo na poważnie rozważać przeniesienie się do Montany, by rozpocząć hodowlę nici dentystycznej („Montana”). Warunek jest jeden: słońce musiałoby mocniej rozgrzać nasze głowy. To co najbardziej zachwyca mnie u Franka Zappy, to fakt, że na podobne pomysły wpadał przez całe życie, bez narażania się na permanentny udar słoneczny. Po tym właśnie poznać można geniusz.
Bez wątpienia jednak zawartość tak „Over-nite Sensation” jak i „Apostrophe (‘)” jest do pewnego stopnia wynikiem kalkulacji – i wydaje się, że nie koniecznie chodzi tu o kalkulacje artystyczne. Jazz-rockowe „Wakka/Jawakka” oraz „The Grand Wazoo” chociaż prezentowały naprawdę świetny poziom muzyczny, zawierały kompozycje pozbawione jakichkolwiek znamion komercjalizacji – bez najmniejszych szans na przebicie się i wyjście z kręgu oddanych Zappie odbiorców. Była to twórczość niełatwa i nieoczywista a tym samym niepopularna. O ile więc „Over-nite” i solowy album Zappy nadal nie mogłyby wylądować na półce sklepowej obok, powiedzmy, Van Halena czy nawet Weather Report, to dostrzegalna już przy pierwszym odsłuchu dbałość o melodię sprawiała, że płyta teoretycznie przynajmniej mogła wpaść w ręce osób nie wystawiających w przedpokojach kapliczki Frankowi. Czego nie udało się uzyskać za pomocą melodii Zappa uzyskał dzięki swoim tekstom. A były to opowieści absurdalne, humorystyczne i tak pikantne, że niejeden nastolatek z lat 70. od napływu gorącej krwi do mózgu mógł ulec silnym poparzeniom. Kawałki „Dirty Love” z niepokojąco powracającym obrazem pudla (oraz Tiną Turner słodko nawołującą „Oh Franek”) powoduje mimowolne uniesienie brwi. Nie trzeba znać języka angielskiego aby wiedzieć, że dzieje się tu coś, co do telewizji trafić mogłoby najwyżej po godzinie 22. Ale to dopiero przystawka przed wspomnianą „Dinah-Moe Humm” gdzie nie ma już mowy o żadnych niedomówieniach. Mamy już do czynienia z opowieścią prosto z zaklętych rewirów tras koncertowych. Anegdotą tego samego kalibru co ta o Led Zeppelin, pewnej rudej dziewczynie i rekinie błotnym. Tyle, że opowieść Zappy tchnie odrobinę bardziej egalitarnym podejściem do groupie i nie wiadomo do końca kto tu kogo postanowił zbałamucić. Bardziej tradycyjne przygody damsko-męskie znajdziemy jeszcze w otwierającym album, genialnym „Camarillo Brillo” a pewne podteksty ładnie nadają kształt „Zomby Woof” gdzie dowiadujemy się na przykład, że narrator dysponuje „dużym, strzelistym… kłem” a Zomby Woof chętnie nawiedzi sypialnie swojej (oczywiście żeńskiej) ofiary. Na „Over-nite Sensation” nie zabrakło jednak bardziej jednoznacznego, chociaż podanego również w przesycony metaforami sposób, tekstu piętnującego głupotę. „I Am The Slime” to bowiem w większym stopniu głos pogardzający ślepo zapatrzonymi w telewizyjny przekaz ludźmi niż samą telewizją. Telewizja jest jaka jest a stosunek Zappy zawsze był jednoznaczny, chociażby przy okazji jego wypowiedzi o żerujących na artystach MTV. Telewizyjny szlam sączący się z odbiornika (w którego rolę wciela się Zappa) mówi: „Będziesz mnie słuchał a ja cię poprowadzę/Będziesz łykał wszystkie śmieci, którymi cię nakarmię/ Aż do dnia w którym przestaniesz być potrzebny” i jest to zdecydowanie bardziej wymowne podsumowanie wpływu mediów na społeczeństwo niż jakiekolwiek wypowiedzi psychologów.
Zappa przez całą karierę potrafił wodzić za nos purytańsko ukonstytuowanych obrońców moralności. Robił to do momentu, w którym nie wiadomo już było, czy zappowska szydera nadal stanowiła anty-komentarz społeczny czy wizję wolności seksualnej, której słowny przekaz Zappa rejestrował wyłącznie dla samej przekornej przyjemności. Nie ulega jednak wątpliwości, że o ile jego teksty bawiły się konwencją piętnując równocześnie zmaskulinizowany świat czy to show businessu czy wąskich horyzontów intelektualnych społeczności wiejskich z odległych stanów (jak chociażby Montana) to liryczne połamańce i igraszki najbardziej bawiły samego Zappę. To słychać w jego muzyce i właśnie swoboda z jaką porusza się po mozolnie budowanym przez siebie na poszczególnych albumach świecie (a jest on wbrew pozorom dosyć spójny – a w każdym razie takie sprawia wrażenie). To właśnie ta lekkość i radość tworzenia form w gruncie rzeczy niezwykle skomplikowanych i wymagających nieludzkiego wręcz opanowania instrumentu i żelaznej dyscypliny powoduje, że każda z płyt Zappy do dzisiaj pozostaje albumem niezwykle świeżym i satysfakcjonującym. Wszystkie płyty, w tym „Over-nite Sensation” sprawiają wrażenie tworów ponadczasowych zupełnie oderwanych od dekad w których powstały. Nie korzystały one z modnych rozwiązań dominujących w latach 70., 80., czy 90. więc nigdy nie mogły stać się modne. Nie będąc modnymi nigdy z mody wypaść nie mogły. Są klasą samą dla siebie i tylko od słuchacza zależy, czy postanowi się wgłębić w sprośny, analityczny i przepełniony jazz rockowymi formami umysł Zappy. Warto jednak pamiętać, że nie wystarczy na to jedno popołudnie. To jest przygoda na całe życie.
Kuba Kozłowski
CZY CHCIELIBYŚCIE ZOBACZYĆ MUZYKĘ Z BOCZNEJ ULICY W POSTACI TRADYCYJNEGO, DRUKOWANEGO KWARTALNIKA?
Drodzy miłośnicy wspaniałej muzyki – niemodnej, niegranej, niepopularnej. Muzyki zbyt ambitnej na mainstream. Muzyki już zapomnianej i odchodzącej do lamusa – czy Wy też uważacie, że na Polskim rynku brakuje pisma muzycznego skierowanego bezpośrednio do Was? Spełniającego wasze potrzeby? Pisma, które nie ustawałoby w próbach przybliżenia wam muzycznych perełek z przeszłości bądź skierowania uwagi na nowe, dotąd nieznane twórcze alejki?
Wesprzyj nasz projekt! Przekazując datek na Pomagam.pl