Ruch neo-progresywny nigdy nie mógł pochwalić się ani zbyt entuzjastycznymi recenzjami (poza ścisłym kręgiem fanów) ani przesadnym wpływem na kształt i rozwój muzycznego rynku. Głównie z tego powodu, że w ich rozumieniu „progresywności” zabrakło samego postępu, „progresywu” właśnie, który ustąpił bardzo bezpośrednio pojmowanej nostalgii za czasami wielkości zespołów pokroju Genesis, Pink Floyd czy Yes.
Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że neo-prog to jakby kilku mało popularnych w szkole kolegów, którzy postanawiają urządzić prywatkę dla ściśle określonego kręgu znajomych – rozumiejących i ceniących sobie ich życiowe dziwactwa. Niestety, jeden z nich, niejaki Marillion, wpada na zabawę otoczony koleżankami i kilkunastoma dalszymi i bliższymi znajomymi, którzy nagle, z niewiadomego powodu uznali, że ów kolega jest godny zainteresowania. Okazało się wiec, że w głównym pokoju zabrakło miejsca dla starych kumpli z paczki. Nie pozostało nic innego, jak wynieść się gdzieś do kuchni. I jeżeli któryś z owych kolegów zerkał od czasu do czasu przez drzwi do salonu, to był to właśnie Pendragon.I słusznie. Pendragon jest chyba najciekawszym z neo-progresywnych zespołów tworzących gdzieś w cieniu „Kayleigh” (przy całym uznaniu należnym IQ i Arenie czy Jadis). Duża w tym zasługa jednej, przez wiele lat mocno skrystalizowanej i spójnej, wizji muzyki, jaką prezentował Nick Barrett. To właśnie lider i główny autor repertuaru odpowiadał za przepiękne melodie i lirycznie skomplikowane, chociaż nieraz odrobinę naiwne, teksty zespołu.
Potem jednak nastał rok 2001 i rozwój wzajemnej fascynacji między dwoma prominentnymi twórcami dwóch odległych od siebie scen muzycznych – Stevenem Wilsonem z Porcupine Tree i Michaelem Akerfeldtem z Opeth. Efektem współpracy stał się nie tylko wydany w tym samym roku album Opeth „Blackwater Park” ale również wyraźna zmiana tendencji w muzyce neo-progresywnej. Chociaż Porcupine Tree nie pojawia się w wyliczankach wskazujących na najbardziej wpływowe zespoły neo-prog – więcej nawet: w zasadzie chyba za taki nie jest uznawany – to był on niczym więcej jak najbardziej prominentnym od czasu Marillion przedstawicielem retro progresywu. Nadszedł więc i minął 2001 rok w którym pozycja death metalowego Opeth wzrosła niepomiernie oddalając go równocześnie od esencji death metalu. Nadszedł z kolei rok 2002 i premiera uznawanej za jedną z najlepszych w katalogu Porcupine Tree „In Absentia” – płyty niemal pseudo-metalowej.
Nastały więc zmiany tak w obrębie metalu jak i progresywu a zmiany te na swój sposób starał się zaadoptować Nick Barrett. Nagrany jeszcze w 2001 roku „Not of this World” uznać należy za jeden z klasycznych albumów Pendragon ale już kolejne, opublikowane w 2005, 2008 i 2011 roku „Believe”, „Pure” i „Passion” podzieliły słuchaczy – chociaż bynajmniej nie były to płyty złe. Niewiele zmienił kompozycyjnie dość niewyrazisty „Men Who Climb Moutains” z 2014. Zdawało się, że historia Pendragon dobiegła końca. Sześć lat milczenia powodował, że można było zakładać zakończenie studyjnej działalności formacji. Ale rok 2020 przyniósł ze sobą nadspodziewanie udaną „Love Over Fear”. Płytę, do której wracać można często i z wielką przyjemnością. Ja w każdym razie wracam do niej od ponad tygodnia.
Artystyczny sukces najnowszego dokonania Pendragon nie leży jednak w powrocie do korzeni, bo chociaż można uznać, że najnowszy owoc wyrasta z tego samego drzewa, co chociażby „The Masquarade Overture” to jednak równocześnie przyjdzie zauważyć, że samo drzewo zostało przesadzone na inny grunt. Nie chcę powiedzieć, że bardziej żyzny ale oferujący przynajmniej zupełnie nowe minerały i substancje odżywcze. Płyta jest zwiewna, nostalgiczna, napisana z wyczuciem i spokojem wyczuwalnym nie tylko w melodiach utworów pokroju „Starfish And The Moon” czy „Soul and the Sea” i „Water” ale również tekstach otwierającego płytę „Everything”: „Kołyska usnuta z kokonu wydaje na świat motyla, wyrwanego ze swego dawnego życia/Trud latania to jego wyzwanie”.
I może nazwie ktoś tego rodzaju styl odrobinę górnolotnym z czym w zasadzie mogę się zgodzić. Tyle, że owa wyczuwalna naiwność ekspresji dopełnia wydźwięk albumu, koi i pozwala wgłębić się w przedstawianą na albumie rozmarzoną stylistykę. Czy na kształt albumu wpływ miały prywatne losy Barretta? Być może – gdzieś przeczytałem, że Barrett przeniósł się do bajkowo zielonej Nowej Zelandii i zamieszkał w mieście Cromwell. Wyjaśniałoby to tekst utworu, zresztą nietypowego dla zespołu a naprawdę świetnego, „360 Degrees” w którym Nick śpiewa: „Wszystko jest zielone, wszystko jest niebieskie, wszystko co widzisz w promieniu 360 stopni”. No właśnie. Nowa płyta przynosi też zmiany, których po Pendragon nikt się już nie spodziewał. Pal licho elementu hard rocka i metalu – jak mówiłem, ogólne tendencje w muzyce progresywnej spowodowały, że ten etap w twórczości Pendragon został nie jako z marszu zaakceptowany. Elementy folka i jazzu, które znalazły swoją drogę na „Love Over Fear” wywołały jednak pewną konsternację i chociaż ostatecznie zdaje się, że fani formacji zdołali przyjąć je do wiadomości i nawet docenić, to „360 Degrees” jak i fragmenty „Water” spowodowały podniesienie brwi u niejednego znawcy progresywu. Niesłusznie. Folkowo marynistyczny „360 Degrees” jak i wykorzystany tu i ówdzie saksofon dodają płycie przestrzeni, zapewniają oddech świeżego, morskiego powietrza – tak ożywczego dla zmurszałych płuc każdego pożeracza progresywu.
„Love Over Fear” nie jest może płytą wybitną – ale z drugiej strony nie nazwałbym wybitną chyba żadnej z płyt neo-prog, może poza „Clutching At Straws”. Nie o to jednak chodzi. „Love Over Fear” jest płytą niezwykle satysfakcjonującą i ujmującą. Pełną świetnej pracy gitary (Barrett należy do najbardziej niedocenianych gitarzystów XX wieku), lirycznych tekstów, marzycielskiego nastroju i dziecięcej szczerości, której nie dostrzegam w wielu współczesnych dokonaniach muzycznych zespołów, mogących poszczycić się o wiele bardziej ugruntowaną pozycją w świecie muzyki. Jeżeli szukacie w muzyce nastroju, emocji, dobrych melodii i odrobiny naiwności – „Love Over Fear” będzie wam towarzyszyć przez wiele miesięcy.
Jakub Kozłowski
Ocena: 4+