Wesprzyj nasz projekt! Przekazując datek na Pomagam.pl
Czy partner/partnerka, żona/mąż wygania was już z domu z powodu ilości kupowanych płyt? Na szczęście mnie jeszcze nie – chociaż niewiele już pewnie brakuje. Na razie spotykam się jedynie z wymownym przewracaniem oczami, kiedy pojawia się kurier z kolejnymi paczkami winyli. Dlatego jakiś czas temu zdecydowałem, że muzykę będę zamawiać do pracy – łatwiej wtedy przemycić ją do domu. No bo przecież: „te winyle pożyczył mi kolega” albo: „mam te płyty już od lat! Zabrałem je kiedyś do pracy i teraz je tylko przyniosłem z powrotem”. Plan idealny, prawda? Kto by się w tym połapał, co stare a co dopiero przed chwilą kupione. Tylko jakoś miejsca w mieszkaniu coraz mniej…
Jako że półki mają ograniczoną pojemność czasami przychodzi czas inwentaryzacji. Wybieram wówczas płyty, które albo bardzo mi się nie podobają, albo te które mam w dublecie (tak… dotarłem do momentu, kiedy czasami zapominam, że daną płytę już mam i kupuje ją ponownie). Zdarza się również, że pomimo krótkiej fascynacji rezygnuję z jakiegoś konkretnego gatunku muzycznego. Wtedy płyty idą pod młotek. Tak było chociażby z death i black metalem. Owszem, są zespoły i albumy, których nigdy się nie pozbędę bo coś mnie w nich zaintrygowało ale generalnie, w przypadku death, lubię konkretne wydawnictwa a nie gatunek jako taki – gdyby tak spojrzeć procentowo, to przemawia do mnie (ale tak naprawdę przemawia – z siłą i energią) raptem kilka procent zespołów z niekończącego się potoku growlów, które co roku trafiają na rynek. Opeth, Unleashed, Entombed, Morbid Angel, Grave, Immolation, Edge of Sanity, Death – te zostają.
Problem polega na tym, że powinienem dostać sądowniczy zakaz korzystania z aukcyjnych serwisów internetowych. Gdy zainteresowałem się death metalem kupowałem płyt na potęgę, a potem części nie miałem nawet siły dokładnie przesłuchać – co tu mówić o ich porządnym poznaniu. Gdy zacząłem zbierać blues kupowałem po kilkanaście płyt za jednym zamachem. Najczęściej z nudów, wieczorem z komórką w łapie. A następnego dnia trzeba było zrobić przelew… Za każdym razem kilka włosów mi siwiało.
Zazwyczaj przed zakupem mam takie nieodparte przekonanie – irracjonalne i głupie – że jeżeli teraz, w tym momencie, natychmiast nie kliknę „kup” to za parę godzin okaże się, że wszystkie egzemplarze zniknęły z rynku, płyta jest niedostępna a wznowień nie będzie. Klikam więc. A potem przemycam kupione paczki płyt do domu. Pół biedy, gdybym faktycznie, jak prawdziwy kolekcjoner, skupił się na dwóch, może trzech rodzajach muzyki. Jakoś bym podołał, gdybym kolekcję ograniczył do progresywu, hard rocka czy bluesa właśnie. Niestety (albo „stety” – zależy z jakiej perspektywy patrzeć), poza nutką kolekcjonera mam też olbrzymią chęć poznawania nowego. Nic tak nie cieszy, jak odkrycie nieznanego wcześniej albo ignorowanego zespołu. A w tedy ciach – kolejny zakup kilkunastu płyt bo najczęściej dyskografie takich formacji są dość obszerne. A nawet jeżeli nie, to przecież zaraz wyszukam dziesięć innych zespołów grających w podobnym stylu. Je też warto posłuchać, prawda? No to zbieram thrash metal, blues, ostatnio również zupełnie dla mnie obcy jazz (moja córeczka zasypia jak zaczarowana przy Theloniusu Monku, co mnie wystarczająco zaintrygowało, aby kupić chyba z 20 płyt jazzowych), hard rock, soft rock, zimną falę, doom metal, heavy metal, progresyw, zapomniane perły z lat 70. psychodelię, art. rock, stoner rock, southern rock. W zasadzie to trudno powiedzieć, czego ja nie zbieram. I tu pojawia się pewien problem. W ten sposób realizuję moją pasję kolekcjonera ale równocześnie jestem coraz bardziej przekonany, że niszczę przyjemność płynącą ze słuchania. Kto ma bowiem czas posiedzieć tydzień przy jednej płycie, jak w kolejce czeka jeszcze czterdzieści innych.
Zawsze uważałem, że powiedzieć „znam tą płytę” można dopiero po kilkunastu pełnych, nieprzerwanych i odbytych z uwagą odsłuchach. Albumy w ten sposób „oswojone” sprawiają mi zresztą zawsze najwięcej przyjemności – dają konkretne wspomnienia i odczucia. Jak przesłucham płytę raz czy dwa nie ma ona dla mnie żadnej wartości emocjonalnej. Ostatnio, niestety, coraz więcej albumów (często zresztą bardzo dobrych) tak właśnie kończy. Niecierpliwość i uciekający czas (którego zawsze jest za mało) spłyca odbiór muzyki. Oczywiście, zdając sobie z tego sprawę staram się problemowi zaradzać. Słucham jeden album tak długo, jak długo dam radę powstrzymać się przed rozfoliowaniem kolejnego zakupu.
Wtedy jednak rosną zaległości. Prędzej czy później ponownie odzywa się głód kolekcjonera i rusza kolejny masowy zakup. Chociażby wczoraj. Mówiłem już, że poznaję klasyczny jazz i cieszę się nim jak dziecko. Moja kolekcja jazzowa w zasadzie nie istniała i był to w zasadzie jedyny gatunek muzyczny, który (bez wątpienia błędnie!) ignorowałem. No to kupiłem zestawy ośmiu albumów (w takich kopertach jak mini LP – wiecie, o co chodzi) Stana Gertza, Mingusa, Brubecka, Sonny Rollinsa, Coltrane’a. Później zobaczyłem, że te fajne wydania obejmują również blues. No to jeszcze Muddy Waters. To jest, cholera, 48 albumów!
Po jakimś czasie przychodzi jednak refleksja i zestawienie kosztów a że lubię bilansować wydatki i przychody zaczynam ponownie szukać nieudanych zakupów i kolejna partia Cdków zostaje odsprzedana. W ten sposób koło się zamyka a ja pomimo tego, że wiem jaką robię głupotę i, suma summarum, psuję sobie przyjemność obcowania z muzyką – nie umiem przestać. Zbieram również winyle, wspominałem już o tym? No więc w ostatnich trzech miesiącach kupiłem trzy gramofony i drogą wkładkę… Na szczęście udało mi się wybrać ten, z którym zostanę na dłużej. Pozostałe znalazły nowych właścicieli.
Nie o to jednak chodzi. Moja kolekcja płyt rośnie. Bałagan się powiększa a moje możliwości poświęcania czasu na odsłuch maleją. Jest to coś, co bardzo mnie martwi. Oczywiście, gdy już chwycę za płytę, która mnie zaintryguje, to zostaje ona ze mną na dłużej. Czasami na wiele tygodni – mam jednak wrażenie, że zaczynają mnie te zakupy przytłaczać a kolekcja wymyka się spod kontroli. Czy nie lepiej mieć wyselekcjonowaną grupę 30/60 płyt konkretnego stylu i stać się prawdziwym znawcą danego zespołu czy gatunku? Czy nie lepiej narzucić sobie jakieś ograniczenia i blokady? Ja tego nie potrafię, chociaż chciałbym tak robić. Chciałbym kiedyś spojrzeć na regał i móc powiedzieć – tak – wszystkie te płyty znam na wyrywki. Szkoda, że nigdy tak się nie stanie. Piszę to chwilę po przemyceniu do domu kolejnych pięciu winyli i dwunastu płyt. Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z harmonogramem dotrę do nich za pół roku…
Kuba Kozłowski
Wesprzyj nasz projekt! Przekazując datek na Pomagam.pl