Stoję w kolejce i przebieram nogami patrząc na dziewczynę, która nieśpiesznie obraca w rękach jakąś gównianą płytę i poprawia słuchawki na uszach. Wstrzymuję oddech, bo na chwilę odłożyła pudełko i obie dłonie uniosła do góry jakby chcąc wreszcie zdjąć te cholerne słuchawki. Ale nie, poprawiła je tylko i wciąż słucha tego swojego dźwiękowego badziewia, prymitywnej dyskotekowej, popowej lub rockowej łupanki dla podludzi, piosenek dla człekokształtnych małp, które dopiero zmierzają ku prawdziwemu człowieczeństwu, ale nigdy go nie osiągną.
Zaciskam spoconą dłoń na trzymanej płycie i czuję, że jak nie zwolni się żadne ze stanowisk do odsłuchu to zaraz zacznę mordować. Wyciągnę z kieszeni swojego motylka i cisnę nim w tę głupią laskę, która wepchała się przede mnie. Ostrze przez słuchawkę wbije jej się w ucho i wyjdzie oczodołem wypychając oko. To spadnie na kontuar i potoczy się jak piłeczka ping-pongowa. Już macam w kieszeni by poczuć metaliczny chłód mojego noża, ale laska przede mną włącza resztki instynktu samozachowawczego, zdejmuje słuchawki, odsuwa od siebie płytę i dziękuje kobiecie po drugiej stronie kontuaru. Odchodzi nie wiedząc, że była o włos od śmierci.
– Teraz ja! – doskakuję do zwolnionego miejsca i wręczam płytę do przesłuchania.
Jest poniedziałek, 19 maja 1997 roku. Akcja rozgrywa się w sklepie Planet Music przy Placu Zbawiciela w Warszawie. W ręku trzymam płytę „Anthems to the Welkin at Dusk” mojego ukochanego EMPEROR. Zerwałem się ze szkoły, licząc że dokładnie w dniu premiery będę mógł posłuchać tego krążka.
Zakładam słuchawki i przyciskam je mocno do uszu by nie docierał do mnie nawet najmniejszy odgłos z zewnątrz. Zaczyna się pierwszy utwór. Akustyczna gitara, pohukiwanie jakiejś sowy. Przymykam na chwilę oczy, atmosfera robi się gęsta i niepokojąca. Słyszę szept „Hark, O’Nightspirit Father of my dark self” i czuję jak serce podchodzi mi do gardła. Słyszę głos „I am the Emperor!” Rozlega się trąbka! Nie wiem skąd, ale nie mam wątpliwości, że to sygnał do ataku.
Otwieram oczy. Siedzę na koniu, który dostojnym krokiem zbiega ze zbocza. Jestem wśród tysięcy innych zbrojnych – gnamy ku dolinie, którą z naprzeciwka zalewa wroga armia. Puls przyśpiesza, ściskam piętami boki konia i przyśpieszam. Po czwartej minucie i kilkunastu sekundach pędzę już jak szalony. Dobywam z lewego boku ogromny, ciężki miecz, który w moich rękach okazuje się zaskakująco lekki i poręczny i dokładnie w 4 minucie i 22 sekundzie zderzam się ze zbrojną ścianą przeciwników. Pierwsze cięcie mojego miecza ucina trzy głowy, przepoławia dwa tułowia i zabija cztery konie. Unoszę miecz nad głowę i nacieram z furią i dzikością, o której niegdyś czytałem w książkach o Conanie. Trup ścielę się gęsto, a ja nie czując ani bólu ani zmęczenia pędzę przez armię przeciwników jak kombajn Bizon przez pole złocistego zboża. Zamiast ziaren i słomy po bokach wystrzeliwują resztki zbroi, połamane miecze i głowy przeciwników. Nacieram jak spienione morskie fale na skalisty brzeg. Nie ma żadnej siły, która by mogła mnie powstrzy…
Czuję pukanie w ramię.
Otwieram czy. Znów jestem w sklepie muzycznym. Jakiś gość w czapce z daszkiem coś do mnie mówi. Ma małą wredną mordę i kozią bródkę. Wygląda trochę jak szczur. W ręku trzyma płytę z muzyką dla podludzi. Nosi szerokie spodnie z krokiem w kolanach. Jakby się zesrał i stał w kolejce do kibla by wytrząsnąć klocka. Ignoruję go, odwracam się i znów próbuję przymknąć oczy by powrócić do świata, w którym liczy się męstwo, odwaga i honor. Tam nikt nie chodzi w czapce z daszkiem, a jak ktoś się chce wysrać to najpierw ściąga spodnie.
Gość jednak puka mnie ponownie. Odwracam się, zdejmuje słuchawki i sięgam po motylka. Zamierzam szybko uciąć szczurowi łeb i powrócić do słuchania.
– Długo będziesz jeszcze słuchał? – pyta.
– Dopiero zacząłem – odpowiadam.
– Sterczysz tu już pół godziny – słyszę w odpowiedzi.
– Można posłuchać trochę płytę, ale nie w całości. Tu jest kolejka – wtrąca laska stojąca po drugiej stronie kontuaru, a ja zaczynam się wahać czy najpierw uciąć głowę gościowi z klockiem w spodniach czy poderżnąć gardło tej upierdliwej babie. Ona w tym momencie wymyka się jednak śmierci pytając:
– Może sobie pan kasetę kupi i posłucha w domu?
– Jest kaseta? – czuję jak mi ślina zasycha w ustach, a serce wali jak oszalałe.
– Tak! Znajdzie pan po literką „E” – mówi sprzedawczyni i wskazuje dział z kasetami.
Postanawiam darować jej życia. W pakiecie oszczędzam też szczura. Odwracam się i biegną do kaset. Chwytam „Anthems to the Welkin at Dusk”, która kosztuje 10 zł i 50 groszy. Nie oddychając biegnę do kasy, płacę, wychodzę ze sklepu na ulicę i wciąż na bezdechu zrywam folię z pudełka i pakuję kasetę do walkmana. Włączam i dopiero wtedy robię oddech. Idę w stronę tramwaju, ale gdy słyszę dźwięk trąbki decyduję się, że jednak wrócę do domu konno. Nie wyjmuję kasety z walkmana do później jesieni.
Maria Konopnicka