Przełom stuleci nie był łatwym czasem dla zorientowanej na gitary, tradycyjnej muzyki metalowej. Po olbrzymiej popularności i rozwoju jakie ciężkie brzmienia przeżywały mniej więcej do 1996 r. w kolejnych latach fala industrialu, rocka alternatywnego i wreszcie muzyki elektronicznej spowodowała drastyczny spadek popularności klasycznego metalu. Ci którzy chcieli się odnaleźć w tych czasach musieli na zmiany jakoś zareagować. I choć z dzisiejszej perspektywy sporo eksperymentalnych albumów, jakie powstały na przełomie XX i XXI wieku bywa nazywanych „błędami i wypaczeniami” poszczególnych grup, to zaowocowały one także mnóstwem ciekawych i niebanalnych wydawnictw. Tak też się stało w przypadku Paradise Lost.
Gdy latem 1997 r. czytelnicy polskiego Metal Hammera zobaczyli na okładce jednego z numerów pisma nowe zdjęcia członków Paradise Lost doznali sporego szoku. Zarówno Nick Holmes jak i Aaron Aedy zaprezentowali się w krótkich włosach, sporych cięć w pióropuszu dokonał też Greg Mackintosh, który dodatkowo jeszcze zaczął używać żelu do zaczesywania swoich czarnych kudeł do tyłu. Jedynie Stephen Edmondson i Lee Morris się nie zmienili i wyglądali tak jak na prawdziwych metalowców przystało. To zdjęcie dość dobrze miało oddawać stylistyczny charakter szóstego wydawnictwa zespołu.
Zanim jednak doszło do jego wydania w wywiadach członkowie grupy zaczęli ujawniać swoje aktualne muzyczne fascynacje, którymi stały się nie tylko gotyckie formacje pokroju Sisters Of Mercy czy Fields Of The Nephilim ale też Depeche Mode i U2. Dodatkowo oliwy do ognia dodał wydany w połowie 1997 r. w dwóch wersjach singiel „Say Just Words”, na którym znalazła się dużo lżejsza i jeszcze bardziej przebojowa niż we wcześniejszych latach muzyka, która spokojnie mogłaby gościć w stacjach radiowych i to nie tylko nastawionych na ciężkie brzmienia.
To wszystko budziło obawy fanów, że Paradise Lost śladem Metalliki na „Load” czy Tiamata na wydanym dwa miesiące wcześniej „A Deeper Kind of Slumber” odejdzie od muzyki metalowej w stronę lżejszego repertuaru. Nie dziwi więc fakt, że szósta płyta Brytyjczyków przyniosła burzę z piorunami, stając się materiałem mocno rewolucyjnym w stosunku do wcześniejszej twórczości zespołu. Podzieliła ona też fanów Anglików.
One Second (1997)
„One Second” w istocie radykalnie i bezkompromisowo zrywa z wizerunkiem Paradise Lost jako typowego metalowego zespołu. Ciężar i moc gitar, również sięgających do znanego z wcześniejszych płyt riffowego piłowania pojawia się tu okazjonalnie a do tego w formie stonowanej, w żaden sposób nie dającej się porównać z miażdżącymi formami którejkolwiek z wcześniejszych płyt. W zamian zespół mocno rozwinął stonowane, klimatyczne zagrywki, bliskie twórczości zespołów gotyckich, pojawia się też trochę rockowego hałasowania zarówno w wersji tradycyjnej jak i stawiającej na alternatywne zabawy z efektami.
Mniejsza ilość gitar to także ograniczenie popisów Grega Mackintosha, którego solówki pojawiają się na „One Second” zaledwie w trzech kompozycjach (w tym jedynie w „Another Day” solo ma formę technicznego, wielowątkowego popisu). Również będące znakiem firmowym muzyka zwiewne melodie pojawiają się rzadziej niż we wcześniejszych latach. Greg odbił to sobie obsługując dodatkowo klawisze, których chwytliwość i melodyka zwłaszcza w momentach wystylizowanych na brzmienie pianina udanie zastępują zagrywki gitary prowadzącej. Klawisze zresztą w wielu fragmentach zdominowały brzmienie „One Second”, stając się istotnym składnikiem muzyki Paradise Lost a nie jedynie smaczkiem i dodatkiem. Ich barwa bywa różnorodna, bo obok atmosferycznych plam czy wstawek około symfonicznych, flirtują z przypominającą twórczość Depeche Mode z czasów „Ultry” i „Songs of Faith And Devotion” syntetyczną elektroniką a także mrocznym industrialem w stylu Nine Inch Nails czy Marylin Mansona.
Syntetyka zagościła także w partiach perkusji, ciężkie uderzenia Lee Morrisa w werbel uzupełniają często loopy i sztuczne rytmy, co wcześniej nie zdarzało się na albumach Anglików. Za to bardzo naturalnie i głęboko gra na basie Stephen Edmondson, który na szóstym albumie dużo częściej wysuwa się na pierwszy plan, nadając nawet poszczególnym utworom główne linie melodyczne. Największą rewolucję przeszedł głos Nicka Holmesa, który został zupełnie odarty z „metallicowej” chrypy w zamian tworząc bardzo ciekawe melodie w tonacji bliskiej w wielu miejscach barwie Andrew Eldritcha z Sisters of Mercy oraz Dave’a Gahana z Depeche Mode. Bardzo charakterystyczne, przebojowe i z miejsca zapadające w pamięci wokale lidera Paradise Lost są jedną z największych zalet „One Second” i nie zmienia tego nawet fakt, że w kolejnych latach stworzył on jeszcze lepsze partie.
Zmiany nie ominęły również brzmienia. Tym razem Brytyjczycy udali się do Szwecji do znanego ze współpracy z formacją Clawfinger niejakiego Sanka, który nadał „One Second” czyste, głębokie a przy tym dość chłodne brzmienie, nastawione na bogatą prezentację smaczków i detali. I choć z dzisiejszej perspektywy ta produkcja się lekko zestarzała, to albumu wciąż dobrze się słucha.
Mimo zmian stylistycznych na albumie Brytyjczyków niezmiennymi pozostały: olbrzymia chwytliwość kompozycji, ich prostota a także bazowanie na tradycyjnych schematach zwrotkowo-refrenowych. Nie ma też mowy o nudzie, bo tempo i klimat utworów zmieniają się często a różnorodność stylistyczna obejmuje zarówno dynamiczne, czadowe rockery, do pewnego stopnia nawiązujące do czasów „Draconian Times”, klimatyczne, leniwe ballady z mocniejszymi wejściami a także utwory mocno eksperymentalne, zdominowane już przez elektronikę.
Po raz kolejny Paradise Lost sypią tu swoimi klasykami lubianymi przez wszystkich fanów. Szybko i dynamicznie jest przede wszystkim w gnającym przed siebie, okraszonym charakterystycznymi wstawkami pianina i niskimi, gotyckimi wokalami Nicka „Say Just Words”, któremu starają się dorównać alternatywnie rockowy, bardzo melodyjny a ze względu na refreny wręcz słodki „Soul Courageous” oraz marszowy, obudowany typowym dla zespołu gitarowym piłowaniem i świetnym śpiewem Nicka „Blood of Another”. Wolniejsze, ale ciągle rockowe, niepozbawione cięższych momentów granie zespół prezentuje w otwierającym album, bardzo melodyjnym i nostalgicznym utworze tytułowym, w którym wyraźnie dominują klawisze i refleksyjne wokale, połamanej rytmicznie, mrocznej, mocno niepokojącej „Lydii”, smutnym, dołującym, miejscami opartym na wręcz industrialnych brzmieniach „The Sufferer”; elektronicznym, wyraźnie „depechmodowskim” a przy tym dość ciężkim „This Cold Life” i najbardziej gitarowym, dojrzałym „Sane”. Z kolei balladowe oblicze „One Second” to głównie zasługa epickiego, refleksyjnego i świetnie zaśpiewanego „Another Day” oraz zwiewnego, wzbogaconego długim solem skrzypiec „Disappear”.
Najmniej rockowo i najbardziej eksperymentalnie jest w hiciarskim, obudowanym świetnymi orkiestracjami, nisko zaśpiewanym prze Nicka trochę na modłę później twórczości Faith No More „Mercy” oraz w zamykającym album, wyjątkowo elektronicznym i mrocznym „Take Me Down”, do którego jednak dołączono też pełne efektów gitarowe solo Grega.
Pomimo szoku, jaki Paradise Lost wywołał wśród fanów swoim szóstym albumem, bardzo szybko jego zawartość znalazła swoich wielbicieli. Nowe klimatyczne i eksperymentalne oblicze grupy zostało dość bezboleśnie zaakceptowane a po latach „One Second” zyskał wręcz miano jednego z najlepszych albumów Anglików. Także w tym przypadku grupie udało się wykreować nowe trendy w metalu klimatycznym. Pod koniec lat 90-ych wiele zespołów z tego nurtu śladem jego pionierów zaczęło dodawać do swej muzyki elektronikę a także sięgać po lżejsze, rockowe brzmienia. I tak jak wcześniej przy eksperymentach z czystymi wokalami, także w tym przypadku efekty bywały różne.
Siłą „One Second” są przede wszystkim bardzo dobre, ambitne a jednocześnie przebojowe utwory, których zwyczajnie nie sposób nie polubić, bo same wchodzą do głowy i nie chcą z niej wyjść. Album ten w mojej opinii zamyka najlepszy okres w historii Paradise Lost, rozpoczęty wraz z wydaniem „Shades of God”. W tej pięciolatce grupa pozostawała jednym z najważniejszych europejskich zespołów metalowych, kreującym nurty w ciężkich brzmieniach i mającym mnóstwo naśladowców. O ówczesnej pozycji Anglików w branży najlepiej świadczy fakt, że odchodząc w 1998 r. z wytwórni Music For Nations na pożegnanie najpierw wypuszczono zebrany w jedno zbiór singli zespołu z lat 1992-1997 a potem składankę jego najlepszych hitów zatytułowaną „Reflections”. Do tego w tym samym roku francuska wytwórnia Holy Records wypuściła płytę „As We Die For… A Tribute To Paradise Lost”, na której swoich sił z twórczością Anglików z różnym skutkiem próbowały takie formacje jak Septic Flesh, Nightfall, Orphaned Land czy Godsend.
Tym w większości brutalnym formacjom chyba nie przyszłoby do głowy, jaki numer postanowią wywinąć ich idole. A ci po opuszczeniu Music For Nations postanowili uderzyć w prawdziwy mainstream podpisując kontrakt ze światowym gigantem czyli wytwórnią EMI. Dla niej w 1999 r. ukazał się album, który mocno zachwiał wiarą dużej grupy fanów w talenty Paradise Lost.
Host (1999)
To że na siódmej płycie słuchacz powinien spodziewać się czegoś innego niż zwykle, zwiastuje już jej okładka. Zamiast abstrakcyjnych, kolorowych motywów, zwykle zdobiących przód albumów Paradise Lost, tym razem zamieszczono tu zdjęcie muzyków, co bywa charakterystyczne dla grup popowych a nie metalowych. Do tego wszyscy panowie są krótko obciętymi trzydziestolatkami w eleganckich strojach, w niczym nie przypominając typowych metalowców.
I faktycznie metalu na „Host” nie ma a pojawiające się od czasu do czasu przesterowane brzmienie gitary ma typowo rockową barwę i to również nie z gatunku specjalnie ostrego. Wiosła zresztą w warstwie aranżacyjnej nie są najistotniejsze i to mimo, że Greg Mackintosh sporo eksperymentuje z brzmieniami a jednocześnie gra w swoim stylu, ozdabiając lwią część kompozycji charakterystycznymi, wpadającymi w ucho melodiami w dawkach większych niż na poprzednim „One Second”. Nie ma za to tradycyjnych solówek, pojawiają się jedynie ich namiastki, zapętlające na dłużej pojedyncze motywy gitary solowej.
Dużo mniej wyraziście gra również Aaron Aedy, dotychczas odpowiadający za ciężar i riffowe tło kompozycji, a na „Host” ograniczający się tylko do delikatnego akompaniowania Gregowi. W niektórych utworach gitary rytmiczne zresztą zupełnie wyeliminowano z muzyki Paradise Lost, co może szokować. Pierwszoplanową rolę odgrywa za to elektronika, instrumenty klawiszowe oraz popisy zatrudnionego do nagrań kwartetu smyczkowego. Brzmienie elektroniki zbliża się zarówno do pop-rockowych płyt Depeche Mode jak „Ultra” i „Songs of Faith and Devotion”, do eksperymentów U2 z albumu „Pop” a w ostrzejszych i mocniejszych momentach do przesterów typowych dla Nine Inch Nails. Komputeryzacja dotknęła też grę sekcji rytmicznej. Zarówno bas Stephena Edmondsona jak i perkusja Lee Morrisa często przybierają sztuczną barwę, pełną różnego rodzaju sampli, loopów oraz obrobionych elektronicznie brzmień. Mimo tych eksperymentów szczególnie perkusista nie dał się ograniczyć i w wielu utworach popisał się połamaną, wręcz jazzującą rytmiką, nieszablonowymi zagrywkami oraz ciekawymi przejściami.
Doskonale wokalnie wypada Nick Holmes, tym razem prezentując zarówno stonowaną, delikatną i niską barwę swego głosu, jak i mocniejszą, dynamiczną, emocjonalną, nawiązującą do metalowych płyt zespołu choć bez chrypy i agresji. Partie wokalne są tym elementem, dla którego warto „Host” poznać i obok „Believe in Nothing” jest to najlepsza wokalnie płyta Paradise Lost. Doskonale dobrano też jej brzmienie, bardzo nowoczesne i syntetyczne, choć jednocześnie mające w sobie sporo naturalności i nie sprawiające wrażenia plastikowego, co przy rodzaju obranej estetyki nie musiało być łatwe do uzyskania. Ta produkcja do dziś zresztą się nie zestarzała i wciąż robi spore wrażenie na słuchaczu.
„Host” to, jak na możliwości Paradise Lost album bardzo stonowany, toczący się w większości nieśpiesznym tempem. Choć nie brakuje na nim żwawszych kompozycji daleko im pod względem dynamiki a przede wszystkim mocy choćby do takich „Say Just Words” czy „Blood of Another” z „One Second”, o wcześniejszych płytach już nawet nie wspominając. Co ciekawe mimo nagrywania dla mainstreamowej wytwórni nie jest to specjalnie przebojowa płyta a same utwory mają w sobie sporo ambicji i nie odkrywają od razu swoich uroków przed słuchaczem. Niestety po raz pierwszy od czasów „Gothic” na albumie angielskiej formacji pojawiły się kompozycje nijakie, stanowiące jedynie tło dla reszty.
Mimo zmian stylistycznych „Host” zachowuje też ducha Paradise Lost, obecnego przede wszystkim w smutnym, nostalgicznym klimacie całości, charakterystycznej melodyce, aranżacjach oraz w popisach Grega i Nicka. Co ciekawe najlepsze wrażenie robią utwory z początku i końca albumu, co trochę przypomina słynny „Icon”. Z tych pierwszych może się podobać otwierający całość, mocno elektroniczny, pełny dziwnych brzmień, sztucznej rytmiki ale też gitarowych popisów Grega „So Much is Lost”, następujący po nim melodyjny, ozdobiony niezłymi aranżacjami instrumentów smyczkowych, elektroniką w stylu albumu „Pop” U2 i namiastką gitarowej solówki pod koniec „Nothing Sacred” oraz hałaśliwy, pełen gitarowych sprzężeń i efektów „In All Honesty”. Jeszcze lepiej wypada finał albumu w postaci powolnego, mocno nawiązującego do wcześniejszych krążków za sprawą zaciąganych wokali, klimatu oraz ciężkich gitarowych wstawek „Deep”, połamanego rytmicznie, ozdobionego rewelacyjnymi melodiami gitar „Year of Summer” oraz klimatycznego a przy tym bardzo elektronicznego utworu tytułowego, którego emocjonujący, instrumentalny finał na każdym powinien zrobić wrażenie. Pomiędzy nimi w pamięci zapadają kawałki najspokojniejsze takie jak nostalgiczny, płynący powolnym rytmem w takt zwiewnych, gitarowych melodii oraz nastrojowej gry syntetycznych klawiszy „Harbour” oraz kompletnie pozbawiony gitar, oparty jedynie o wyjątkową smutną grę kwartetu smyczkowego, powolną rytmikę podrasowanej elektronicznie perkusji i wokalny spokój Nicka „It’s Too Late”. Nieźle prezentują się również utwory najostrzejsze, w których pojawia się cięższe brzmienie gitar w postaci „depechemodowskiego”, naszpikowanego nowoczesnym brzmieniem elektroniki i ciężarem rocka w refrenach „Permanent Solution” oraz dynamicznego, świetnego gitarowo, prawie rockowego „Behind The Grey”.
„Host”, jak można się było spodziewać, nie spotkał się ze zrozumieniem dotychczasowych fanów Paradise Lost, którzy po jego wydaniu zaczęli masowo odwracać się od zespołu a także formułować oskarżenia o zdradę i sprzedanie się. Ocena jakościowa tego albumu nie może jednak być jednoznacznie negatywna. Z jednej strony Brytyjczycy faktycznie posunęli się tu o kilka kroków za daleko i za bardzo oddalili się od metalu a nawet rocka na rzecz elektronicznych eksperymentów. Z drugiej powtórnie napisali świetne kompozycje, doskonale zgrywające się z wcześniejszą twórczością i będące (tak, tak) klasyką zespołowej twórczości, grywaną od czasu do czasu w bardziej gitarowej oprawie na koncertach. „Host” wstydu Paradise Lost więc nie przynosi a wśród fanów ma również wielu zwolenników. Zwłaszcza że nie zawiera radiowych hitów i jest dużo mniej przebojowy od „Draconian Times” i „One Second”. Z racji odwagi twórców, którzy nie bali się sięgać po dźwięki kompletnie różne od tego co tworzyli dotychczas i obrabiać je po swojemu, warto tę płytę poznać. Do tego trzeba zauważyć, że jest ona lepsza od kilku późniejszych albumów, w tym również tych, na których Anglicy ponownie zaczęli grać metal.
Ta stylistyka jednak na przełomie wieków zdecydowanie nie szumiała w głowach członków Paradise Lost, bo choć siódmy album nie sprzedawał się zbyt dobrze, to zespół próbował go promować na wszelkie możliwe sposoby. Oczywiście dalej koncertował po Europie w tym także docierając do Polski, co zresztą stanie się w XXI wieku tradycją przy okazji premiery prawie każdej nowej płyty. Nakręcono również dwa teledyski do „So Much Is Lost” i „Permanent Solution”, które szczególnie w niemieckiej Vivie pojawiały się często także w jasnych porach dnia. Być może przyczyną tego był fakt, że „So Much Is Lost” swoim scenariuszem wyraźnie nawiązuje do słynnego „Fast Love” George’a Michaela. Viva dodatkowo zaprosiła Paradise Lost do zagrania minikoncertu w ramach programu Viva Overdrive, w którym co ciekawe Greg Mackintosh zagrał na klawiszach a nie gitarze.
Anglicy dostali też spory kredyt zaufania od wytwórni EMI i to w jej barwach ponownie mieli wydać kolejny album. Ten był przygotowany bez specjalnej pompy przez cały 2000 r. a jego zapowiedzią okazał się na początku 2001 r. teledysk do kompozycji „Mouth”, który osoby stawiające krzyżyk na ciężkim obliczu Paradise Lost mógł mocno zaskoczyć. Bo zespół ponownie postawił na gitary, choć jednocześnie nadał im bardzo nowoczesną formułę brzmieniową, jakiej nie powstydziłyby się zespoły pokroju Deftones czy White Zombie. I była to dobra zapowiedź stylu ósmego albumu.
Believe In Nothing (2001)
Po krytyce „Host” członkowie Paradise Lost doszli do wniosku, że warto wrócić do cięższego grania, które przyniosło im największe sukcesy w latach 90-ych. Jednak z racji tego, że elektroniczne eksperymenty wciąż grały w duszy Nicka Holmesa i Grega Mackintosha, postanowiono na kompromis i stworzenie mieszanki klimatycznego metalu z czasów „Draconian Times” z nowoczesnością „One Second” i „Host”.
To co najbardziej rzuca się w uszy słuchaczowi praktycznie już od pierwszych dźwięków otwierającego płytę „I Am Nothing”, to powrót ciężkiego, gitarowego brzmienia, które jednak brzmi inaczej niż w pierwszej połowie lat 90-ych. W istocie po skromnych w kwestii używania gitary rytmicznej „One Second” i „Host” na ósemce Aaron Aedy ponownie dołożył do pieca wprowadzając do większości utworów ścianę, przesterowanego dźwięku. Jest ona jednak typowa dla brzmień z przełomu wieków czerpiąc zarówno z prostoty gitarowego, krótkiego riffowania kapel groove i nu metalowych, jak choćby Korna z czasów albumu „Issues” a także z sucho brzmiącego stoner metalu. Mimo dużej dawki elektryków nie ma thrashowego, rytmicznego piłowania, które na starych płytach Paradise Lost często gościło.
Gitarę rytmiczną uzupełnia swoimi ciekawymi pomysłami, melodiami oraz bogatym wykorzystywaniem efektów Greg Mackintosh, który prezentuje w tej kwestii dużą pomysłowość. I to mimo faktu, że klasycznych solówek pojawia się niewiele a część z nich ogranicza się do zapętlania na dłużej pojedynczego, prostego motywu. Wyraziście i ciężko brzmi bas Stephena Edmondsona, będący pomostem pomiędzy klasycznym i nowoczesnym obliczem Paradise Lost. To ostatnie to też zasługa bogatego wykorzystywania elektroniki i brzmień klawiszy, w tym także symfonicznych, które ciągle są ważnym elementem muzyki Paradise Lost. Od technologii nie ucieka również Lee Morris, którego ciężkie, interesujące walenie w bębny zostało wzbogacone mnóstwem efektów, loopów, przeszkadzajek i sampli.
Bardzo dobrze brzmi wokal Nicka Holmesa, który na „Believe In Nothing” śpiewa emocjonalnie i z pasją, nie stroni od krzyków (jednak bez dawnej chrypy i jadu), ale nie boi się też wchodzić w stonowaną, gotycką barwę, charakterystyczną dla „One Second” i „Host”. Pod względem poziomu technicznego i różnorodności wokalnej ósemka jest zdecydowanie najlepsza z całej dyskografii Paradise Lost. Nigdy wcześniej ani później liderowi zespołu nie udało się osiągnąć takiej rozpiętości swego głosu. Na pograniczu starego i nowego mieści się też klimat muzyki w jednych miejscach smutny i jesienny a w innych zaskakująco witalny i pozytywny, emanujący letnią energią. Za to bardzo nowocześnie jak na standardy początku XXI wieku prezentuje się brzmienie, stworzone przez współpracującego z Nine Inch Nails Johna Fryera, które stało się czyste, bardzo czytelne a momentami szczególnie w partiach perkusji nawet lekko plastikowe. Co ciekawe taka produkcja doskonale zgrywa się z graną przez zespół muzyką i dobrze do niej pasuje.
Pod względem kompozycyjnym powróciła do muzyki Paradise Lost różnorodność, polegająca na przeplataniu utworów ciężkich z dynamicznymi oraz z klimatycznymi balladami. W dalszym ciągu kompozycje hołdują prostocie, trzymając się klasycznych, zwrotkowo-refrenowym schematów, od których niewiele jest odstępstw, najczęściej polegających na dodaniu krótkiej solówki, indywidualnego popisu gitary, klawiszy bądź elektroniki. W kwestii zwięzłości zresztą trochę przesadzono i w niektórych utworach stanowczo za szybko następują przejścia od zwrotek do refrenów a następnie zwieńczenia kawałka. Potwierdzają to zresztą długości piosenek, które tylko w czterech przypadkach lekko przekraczają cztery minuty. Czuć też, że muzycy spieszyli się przy nagraniach i nie mieli aż takiej jak we wcześniejszych latach puli pomysłów na wypełnienie i rozwinięcie poszczególnych kompozycji. W efekcie tak jak na „Host” można je podzielić na lepsze i słabsze, do tego „Believe in Nothing” jest pierwszą płytą w historii Paradise Lost, na której nie znalazł się utwór, stanowiący klasykę zespołowej twórczości i dorównujący poziomem takim hiciorom jak „Gothic”, „As I Die”, „True Belief”, „Forever Failure”, „Say Just Words” czy „Deep”.
Mimo to nie sposób narzekać na utwory dynamiczne pokroju ciężkiego, ozdobionego klasycznymi zagrywkami melodycznymi Grega i wyrazistym brzmieniem basu Stephena Edmondsona „Mouth”, najbardziej nowoczesnego, naszpikowanego elektroniką i numetalowymi, ciętymi riffami „Look At Me Now”, będącego jego przeciwieństwem, trochę przypominającego „Widow” i stanowczo zbyt szybko się kończącego „Sell It To The World” i wreszcie zbasowanego, brzmiącego stonerowo „No Reason”. Z drugiej strony klimatyczne oblicze twórczości Paradise Lost na „Believe In Nothing” można odnaleźć w powoli zyskującym na mocy i dynamice, świetnie zaśpiewanym „Fader”, melodyjnym, ozdobionym „filmowymi” klawiszami, delikatną elektroniką i klimatyczną grą gitar „Divided” oraz w gotyckim, zaśpiewanym przez Nicka w stylu Dave’a Gahana z Depeche Mode „Never Again”. Ale największe wrażenie sprawiają powolne, ociężałe walce, w największym stopniu nawiązujące do czasów „Draconian Times” pokroju otwierającego całość wielowątkowego i intrygującego gitarowo „I Am Nothing”, mrocznego, jesiennego, utkanego ze zwiewnych melodii i takich samych solówek „Illumination” oraz zamykającego płytę, łączącego spokój i stonowanie zwrotek z zahaczającym o doom metal ciężarem i melodyką refrenów „World Pretending”.
Pomimo że „Believe In Nothing” to dużo bardziej klasyczny dla Paradise Lost album spotkał się on z podobnie chłodnym przyjęciem fanów jak „Host” a po latach przez większość fanów jak i samych twórców bywa uznawany za najsłabsze ogniwo zespołowej dyskografii. Winę za to ponosi jego rozkrok stylistyczny, próbujący godzić z jednej strony elektroniczne brzmienie poprzednika z gitarową tradycją „Draconian Times”. Próby godzenia wody z ogniem, w sytuacji gdy nie towarzyszy im rewelacyjny poziom kompozytorski stworzonej muzyki, nie mogły skończyć się sukcesem. Ale hejt, jakiemu czasem bywa poddawana ósemka, również jest przesadzony. Bo choć faktycznie jest to najmniej ekscytujący z eksperymentalnych albumów Angoli, słucha się go bardzo dobrze a w wielu miejscach wywołuje emocje nie gorsze od klasyków. Słychać tu też, że dźwięki i kompozycje wypłynęły z duszy autorów i nie są niczym wymuszone. I tak jak w przypadku „Host” wypadają lepiej od niektórych późniejszych klasycznie metalowych płyt zespołu.
Arytmetyka bywała jednak nieubłagana i krążek nie był w stanie pochwalić się dobrymi wynikami sprzedaży, a już na pewno dalekimi od oczekiwań wytwórni EMI. Także w recenzjach nie widać było entuzjazmu związanego z powrotem Anglików do metalowego brzmienia, pojawiły się za to zarzuty o kunktatorstwo i próby zadowolenia na siłę wszystkich. To wywarło nienajlepszy wpływ na samych twórców, których forma koncertowa zaczynała budzić zastrzeżenia. Najlepszym tego dowodem jest koncert Paradise Lost w Polsce na Metalmanii w marcu 2002 r., na którym Nick Holmes wystąpił mocno pijany, dziwnie się zachowywał a także mocno fałszował w poszczególnych kompozycjach. Jest to tym bardziej przykre, że stało się to w dziesiątą rocznicę legendarnego, pierwszego pojawienia się Paradise Lost na Metalmanii. Zresztą to właśnie od czasów koncertów promujących „Believe In Nothing” w stosunku do wokalisty Paradise Lost zaczęto formułować zarzuty, że nie potrafi on odtworzyć swoich piosenek na żywo i ma kiepski słuch.
Dodatkowo pojawiły się problemy w życiu osobistym i rodzinnym członków zespołu, co do dzisiaj pokutuje u nich opiniami, że początek XXI wieku należał do najgorszych w historii Paradise Lost. Niewątpliwie za klęskę trzeba uznać zakończenie współpracy z wytwórnią EMI, której nie spodobał się brak podbicia przez Anglików list przebojów. Ale akcje angielskiej formacji dalej były mocne i szybko udało się jej podpisać kontrakt z wytwórnią GUN Records – partnerem fonograficznego giganta BMG, dla którego to labelu swoje płyty wydawały między innymi Kreator, Grave Digger czy Clawfinger. Anglicy chcąc szybko zapomnieć o „Believe In Nothing” z miejsca zabrali się za pisanie utworów na jej następczynię, która ukazała się na rynku już w drugiej połowie 2002 r. I wywołała zgoła odmienne reakcje fanów.
Symbol Of Life (2002)
„Symbol of Life”, został przez Paradise Lost zapowiedziany jako powrót do klasycznego, metalowego grania, dostosowanego jednak do realiów XXI wieku a więc ciągle z wykorzystaniem brzmień elektronicznych. Kilka lat później w udzielanych wywiadach Greg Mackintosh i Aaron Aedy wspominając czasy „Host” będą wspominać o nagraniu ponownie tej płyty w metalowej wersji. Zamiar ten nigdy nie doczeka się realizacji, ale nie wydaje się to konieczne. Bo za taki metalowy odpowiednik albumu z 1999 r. można spokojnie uznać płytę Anglików nagraną trzy lata później.
Ciężkie gitarowe brzmienie na „Symbol of Life” zostało podkreślone jeszcze mocniej niż na „Believe In Nothing”. Ponownie sporo do powiedzenia mają riffy sprokurowane przez Aarona Aedy’ego, który oprócz stworzenia nowoczesnej, masywnej, choć już pozbawionej numetalowych elementów ściany dźwięku wrócił do riffowego piłowania, nie słyszanego w twórczości Paradise Lost od czasów „One Second”. Podkład rytmiczny jest na dziewiątce tym ważniejszy, że Greg Mackintosh się wyraźnie wycofał i w mniejszym niż zwykle stopniu ozdobił utwory swoimi charakterystycznymi melodiami i solówkami. Pojawiają się one zaledwie w kilku utworach a dłuższe solo do tego w wersji dość prostej można odnaleźć jedynie w „Self Obsessed”.
Gitary doskonale uzupełnia ciężki, wyrazisty, nowocześnie brzmiący bas Stephena Edmondsona a także kombinująca z brzmieniem, przejściami i ciekawymi zagrywkami perkusja Lee Morrisa. Mimo postawienia na metalowy czad „Symbol of Life” nie jest płytą przytłaczającą i trudną w odbiorze, bo zespół wyważył proporcje między ciężarem a klimatami, budowanymi zarówno przez klawiszowe wstawki jak i spokojne gitarowe brzdąkanie a także między surowością metalowego łomotu a elektronicznymi ozdobnikami. Tych ostatnich wciąż jest dużo, choć brzmią inaczej niż na wcześniejszych płytach. Tym razem Anglicy postanowili nawiązać do stylu kapel industrialno-metalowych, takich jak Rammstein, Fear Factory bądź Strapping Young Lad. To ostanie nie dziwi zresztą biorąc pod uwagę gościnny wokalny występ Devina Townsenda w kompozycji „Two Worlds”.
Efektem okazał się nowoczesny, elektroniczny chłód bijący z poszczególnych kompozycji a także spora sterylność muzyki, do której przyczyniają się też miejscami zniekształcone elektronicznie wokale Nicka Holmesa. Lider grupy zresztą po raz kolejny świetnie się zaprezentował pokazując dużą skalę swego głosu od czystego, niskiego śpiewu po emocjonalne, ekspresyjne krzyki, w których pojawiły się jak na „Icon” i „ Draconian Times” chrypa i jadowitość, nawiązujące do stylu Jamesa Hetfielda z Metalliki. Z kolei nowoczesne, syntetyczne, bardzo czyste brzmienie, stworzone przez mistrzów industrialnego-metalu w osobach Rhysa Fulbera i Grega Reely’ego sytuuje „Symbol of Life” w gronie albumów wyraźnie stawiających na współczesność.
Tak jak zwykle muzyka Paradise Lost jest bardzo chwytliwa a większość kompozycji to murowane przeboje, z miejsca zapadające w pamięci słuchacza. Prezentują one od początku do końca wysoki poziom, co wcześniej zdarzyło się na „One Second” a od całości odrobinę odstaje jedynie zbyt eksperymentalny wokalnie „Pray Nightfall”. Nie ma też znaczenia, że utwory są krótkie i zwięzłe a płyta stawia głównie na dynamikę i żywiołowość dźwięków. Te ostatnie słyszalne są przede wszystkim w otwierającym album rytmicznym, nasyconym lekko „rammsteinowską” elektroniką „Isolate” a następnie w hiciarskim, wzbogaconym zapadającymi w pamięci partiami fortepianu oraz wyeksponowanym na pierwszym planie kobiecym wokalem Joanny Stevens „Erased”, mechanicznym, pełnym elektronicznych wstawek, wokalnych przesterów i odjechanych melodii „Perfect Mask”, przypominającym czasy „Draconian Times”, tradycyjnie gitarowym „Self Obsessed” oraz w zamykającym album, szybkim i agresywnym „Channel For The Pain”, który zawiera rzadkie w twórczości Paradise Lost odwołania do stylistyki thrashowo-hardcorowej, zbliżonej do dokonań Machine Head.
Odrobinę wolniejsze, ale wciąż pełne życia granie można odnaleźć w melodyjnym, ciekawie i różnorodnie zaśpiewanym „Two Worlds”, ozdobionym wyrazistymi wstawkami Grega Mackintosha a w refrenach porażającym słodkością „Mystify” oraz w rewelacyjnie zaśpiewanym, atmosferycznym utworze tytułowym, który najmocniej zasługuje na dopisanie do klasyki zespołowej twórczości. Z kolei dołujący klimat i walcowate, powolne dźwięki są zasługą mrocznego, nowocześnie zaaranżowanego i momentami wściekłego „Primal” i dla odmiany bardzo klasycznie zagranego z odwołaniami do czasów „Icon”, ozdobionego świetnymi, narastającymi wokalami Nicka „No Celebration”.
„Symbol Of Life” rozpoczął tradycję ukazywania się rozszerzonych, limitowanych wersji poszczególnych albumów Paradise Lost. Na nich znalazły dwa utwory dodatkowe, którymi są covery klimatycznego Dead Can Dance („Xavier”) i synthpopowego Bronsky Beat („Small Town Boy”). O ile ten pierwszy przetworzono na powolny, nowocześnie zaaranżowany, masywny doom metal, brzmiący jedynie dobrze, to już drugi ze swoją przebojową melodyką, niesamowitą rytmiką, pozytywnym klimatem oraz doskonałym dialogiem piłujących gitar z klawiszami z miejsca wpisał się do klasyki twórczości Anglików, stanowiąc stały element koncertów grupy.
Dziewiątka jest ostatnią tak eksperymentalną płytą Paradise Lost, na której zespół wplatał do swojej twórczości spore ilości elektroniki. W tym przypadku stała się ona dodatkiem do tradycyjnie gotycko-metalowej muzy, brzmiącej adekwatnie do realiów produkcyjnych początku XXI wieku. I mimo upływu lat „Symbol Of Life” wciąż dobrze się słucha i obok „One Second” wystawia on najlepsze świadectwo epoce muzycznych poszukiwań Anglików. W przeciwieństwie do negatywnie ocenianych dwóch poprzedników, tym razem Anglikom udało się zyskać uznanie i pozytywne opinie także ze strony wielu dawnych fanów. I podobnie jak siedem lat wcześniej przy „Draconian Times”, wielu mogło odnieść wrażenie, że Anglicy wreszcie odnaleźli swój styl, który będą już tylko kontynuować i udoskonalać.
Ponownie takie założenia miały okazać się błędne. Jeszcze w trakcie trasy promującej dziewiątkę fani mogli dostrzec powoli odrastające włosy Nicka Holmesa i Grega Mackintosha, które w kolejnych latach miały stać się symbolem powrotu do tradycyjnie metalowych klimatów. Jednocześnie w 2004 r. zespół rozstał się z twarzą epoki elektronicznych poszukiwań a więc perkusistą Lee Morrisem. W tym przypadku było to rozstanie burzliwsze niż dziesięć lat wcześniej z Mattem Archerem i wzajemne żale sprawiły, że Lee nie został zaproszony do uczestnictwa w mającej miejsce kilka lat później trasie koncertowej, obejmującej prezentowany w całości album „Draconian Times”, którego perkusista był wszakże istotnym składnikiem. Choć wśród części fanów pojawiają się negatywne opinie odnośnie sposobu gry Pana Morrisa (ponoć zbyt lekkiego i technicznego jak na twórczość Paradise Lost) nie da się ukryć, że był to najlepszy perkusista zespołu, który do tego podpisał się pod największą liczbą wydanych albumów.
Muzycy nie mieli jednak problemów z szybkim znalezieniem jego następcy, bo skontaktowali się z Jeffem Singerem, który 10 lat wcześniej także startował w castingach na następcę Matta Archera. Propozycja dołączenia do Paradise Lost została bez problemów przyjęta i wraz z nowym nabytkiem muzycy przystąpili do pisania utworów na kolejny dziesiąty album. O nim a także o dalszej historii Paradise Lost napiszę jednak w kolejnym akcie niniejszej opowieści.
Bonusy i rarytasy.
Także z eksperymentalnego okresu twórczości Paradise Lost pochodzi sporo niepublikowanych na płytach kompozycji, które znalazły się przede wszystkim na singlach promujących poszczególne wydawnictwa. Niestety z racji dwukrotnego zmieniania w tym czasie przez Anglików wytwórni płytowych do dziś nie doczekały się one zbiorczego, oficjalnego wydania na płycie kompaktowej. A szkoda, bo sporo z nich dorównuje a nawet przebija repertuar albumowy.
Z okresu albumu „One Second” pochodzą dwa single do utworów „Say Just Words” i „One Second”, których ten pierwszy ukazał się w dwóch wersjach, zawierających trzy bonusowe kompozycje. „Cruel One” to dość tradycyjna dla Paradise Lost, krótka, metalowo-rockowa, dynamiczna kompozycja, wzbogacona dużą dawką melodii Grega Mackintosha i niezłą solówką. O tym, że utwór ten pochodzi z 1997 r. a nie którejś z wcześniejszych płyt, świadczy najmocniej pozbawiony chrypy, dość wysoki i słodki wokal Nicka Holmesa. Dużo ciekawiej prezentują się pozostałe kawałki z tej epki, będące coverami. Stonowany „How Soon is Now” (oryginalnie nagrany w 1985 r. przez ojców indie rocka z angielskiej formacji The Smiths) brzmi rockowo, Greg w swoich solowych popisach i wykorzystywanych efektach naśladuje styl The Edge’a z U2 a Nick używa licznych przesterów wokalnych. Dla odmiany długi, ponad 6-minutowy „Albino Flogged in Black” z repertuaru szwedzkiego Stillborn to doomowo-gotycki, bardzo mroczny, leniwy walec, w którym szczególnie wyróżnia się finałowa solówka Grega, mocno przypominająca główny motyw melodyczny z utworu „Gothic”. Ten utwór zdecydowanie powinien znać każdy fan twórczości Anglików.
Sporo słabiej wypada materiał z singla „One Second”. Tutaj zespół już wyraźnie zanurzył się w elektronikę, zbliżoną brzmieniem do płyty „Host”, ale jeszcze z cięższymi brzmieniami gitary. Zarówno remiks „One Second”, ciężkawy i lekko industrialny „The Hour” jak i balladowy, akustyczno-orkiestrowy „Slave” nie porywają sprawiając wrażenie napisanych na szybko i bez pomysłu, co zresztą potwierdzają krótkie czasy trwania tych utworów i ich skrajnie prosta budowa.
Z czasów „One Second” pochodzi jeszcze kompozycja „I Despair”, którą pierwotnie zamieszczono jedynie na japońskiej edycji albumu. Jest to powolny, bujający i dość tradycyjny dla Paradise Lost utwór, w którym jedyne eksperymentalne wtręty to nietypowe brzmienia gitar i trochę elektroniki w zwrotkach.
W okresie „Host” Paradise Lost próbowali iść w ślady Nine Inch Nails, Depeche Mode i White Zombie i na swoich singlach zamieszczali remiksy utworów znajdujących się na siódmej płycie. Najlepsze z nich wrażenie robi „Languish”, będący tak naprawdę zupełnie nową, instrumentalną kompozycją, zbudowaną na bazie motywów z utworu „Wreck”. Z racji swojego ciężaru, dynamiki, bogato wykorzystywanego gitarowego brzmienia i świetnych melodii Grega Mackintosha stanowi doskonale uzupełnienie kompozycji z „Host” i szkoda, że nie znalazł się w podstawowym programie płyty. Nieźle wypada też radiowa, popowa wersja „Permanent Solution” z dominującą rolą klawiszy zanurzonych w synthpopowych brzmieniach rodem z lat 80-ych XX wieku.
Okres „Believe in Nothing” przyniósł cztery dodatkowe autorskie kompozycje, opublikowane na dwóch singlach promujących ten album. Wszystkie wypadają ciekawie, świetnie uzupełniając materiał z ósmego wydawnictwa i przewyższając poziomem niektóre utwory znajdujące się na tej płycie. Najlepszy jest „Gone” – piękna, romantyczna, gotycka ballada, wzbogacona partiami kwartetu smyczkowego. Ale także ciężkie, melodyjne, ozdobione niezłymi solówkami Grega „Sway” i „Leave This Alone” a także dynamiczny, wzbogacony wyrazistą elektroniką i mechanicznymi riffami gitar „Waiting for God” warto poznać.
„Symbol of Life” promował singiel „Erased”, na którym znalazły się dwa dodatkowe utwory, nie odbiegające stylem i poziomem od repertuaru dziewiątego albumu Brytyjczyków. „I Can Hate You” to podobnie do płytowego „Channel For The Pain” kawałek inspirowany hardcorem, ze skandowanymi krzykami Nicka, wymieszano z bardziej melodyjnym, niepozbawionym klimatu graniem w refrenach. Natomiast „Deus” jest dynamiczną, ciężką kompozycją z klasycznymi melodiami Grega Mackintosha.
Radomir Wasilewski
Autor jest miłośnikiem muzyki metalowej i nie tylko, którą słucha i kolekcjonuje na płytach od początku lat 90-ych. Od 2015 r. na portalu RateYourMusic prowadzi profil RadomirW, na którym co tydzień są dodawane po 2-3 dość obfite recenzje płyt. Dotychczas udało się tam zrecenzować większość pozycji z dyskografii takich grup jak Alice In Chains, Anathema, Candlemass, Celtic Frost, Danzig, Edge Of Sanity, Godflesh, Iron Maiden, Katatonia, Massive Attack, Mastodon, My Dying Bride, Neurosis, Nevermore, Nick Cave And The Bad Seeds, Nine Inch Nails, Opeth, Oranssi Pazuzu, Paradise Lost, Riverside, Sisters Of Mercy, Slayer, Testament, The Third And The Mortal, Ulver a także wielu, wielu innych
Wydawnictwo In Rock Music Press oraz Muzyka z Bocznej Ulicy przypominają, że na rynek Polski trafi w przeciągu najbliższych kilku miesięcy autoryzowana biografia zespołu pod tytułem „Bez celebracji”.
P.s. W trakcie przygotowywania niniejszego tekstu oprócz materiałów i wspomnień własnych korzystałem też z książki „Raj dla Cyników” autorstwa Małgorzaty Gołębiewskiej.