Zastanawiam się, kto na początku lat 90. potrzebował bardziej wsparcia: Jimmy Page – legendarny gitarzysta, bóg hard rocka i owiana mrocznym kultem ikona pop kultury czy David Coverdale – geniusz przyjaznego radiu rocka, uwielbiana przez kobiety testosteronowa bomba i piekielnie uzdolniony wokalista. Dla kogo współpraca nad albumem mogła przynieść więcej korzyści? Często pada w tym miejscu odpowiedź, że to Page zyskał więcej, wykorzystując przedmiotowo Coverdale’a aby zwabić do siebie lekko obrażonego i z niechęcią patrzącego wstecz Roberta Planta. Album Coverdale/Page miał być prztyczkiem w nos wokalisty Led Zeppelin. Niemal listem obrażonego kochanka, piszącego: „Widzisz, jeżeli nie Ty, to znajdę kogoś innego. Młodszego i równie zdolnego”.

Jest w tym ziarenko prawdy, ale tylko ziarenko. Po pierwsze, nikt chyba nie jest tak naiwnym, aby myśleć, że Robert Plant mógłby dać się zwabić na tak mdły lep. Kariera Planta rozwijała się harmonijnie, dzięki doskonałym płytom, jak chociażby „The Principle of Moments”; „Now And Zen” czy „Fate of Nations”. Muzyk dawno już znalazł swoją odrębną a wciąż intrygującą ścieżkę rozwoju muzycznego, która pozwoliła mu oderwać się w końcu od dotychczasowego dorobku. Nikt nie wymagał od niego, by na koncertach nadal rozwodził się nad ściskaniem swojej cytryny aż sok pocieknie po udach. To Page nie mógł odnaleźć się w nowej rzeczywistości. To on nie potrafił wyleczyć się z szoku pourazowego, jakim była śmierć Johna Bonhama i rozwiązanie Led Zeppelin. Robert Plant nie chciał więc wracać do Page’a, bo powrót na warunkach gitarzysty oznaczałby irracjonalny krok w tył. Plant przeskoczył przepaść, a Page prosił o to by wokalista odwrócił się i dobrowolnie w nią wskoczył.

To, że  w późniejszym czasie doszło do współpracy wynikało z innych uwarunkowań i założeń – można powiedzieć – intercyzy między muzykami jasno określającymi, co wolno a czego nie w ramach przyjętej konwencji. „No Quarter” stanowił niezobowiązujące spotkanie wspominkowe. Aranżacje utworów zmieniono jednak na tyle, że ich odtwarzanie przestało być dla Planta nudne – wykorzystanie orkiestracji i morokańskiego kwartetu smyczkowego nadało niektórym z klasycznych utworów nowego, orientalnego sznytu, który Plant nie raz wdrażał również na swoich albumach solowych. Nie zaproszono również Johna Paula Jonesa, aby nikt nie pomyślał, że ołowiany sterowiec jednak znowu wystartuje.

 Z kolei „Walking Into Clarksdale” stanowiło progresję i ewolucję, zresztą niezbyt udaną, elementów, które konstytuowały Led Zeppelin. Zmiany szły na tyle daleko, że mogły zadowolić nawet chimerycznego wokalistę. Podobieństwa złożyć można w zasadzie jedynie na karb tego, że album tworzyli muzycy związani wcześniej z Led Zep i, po prostu, od niektórych elementów uciec się nie dało. Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że dość męczący charakter obu dokonań, ich nieprzemyślany eklektyzm i brak zwartości wynika z nacisków i przeprowadzonych na siłę, na złość Page’owi, poszukiwań Planta. Świadczy o tym najlepiej album Coverdale/Page. Płyta równie przewidywalna, co doskonała w obrębie uprawianego przez muzyków gatunku. Album, który pokazuje, jako jedyny z post-zeppelinowskiej ery, że Jimmy Page nadal nic nie stracił ze swojej magnetycznej, porywającej techniki i wyczucia melodii. Co więcej, nadal potrafił zademonstrować to w praktyce, o ile tylko dane mu było pracować z kimś, kto podzielał jego artystyczne zapatrywania.

A David Coverdale podzielał je całkowicie. Wniósł jednak do utworów żywiołowość, sprośność i seksapil, których wycofanemu Jimmy’emu Page’owi odrobinę brakowało. Zaangażowanie Davida pchnęło riffy gitarzysty odrobinę bardziej w stronę niesławnej sceny pudel metalowej, jednak bez przekraczania cienkiej linii oddzielającej utwory ambitne a przebojowe od tych, które uznać możemy za niesmaczny żart. Innymi słowy, dzięki zaangażowaniu spiritus movens Whitesnake otrzymaliśmy doskonały album rockowy, który nie stara się być niczym więcej, niż dobrą, inteligentną muzycznie (lirycznie odrobinę mniej) rozrywką.

I bardzo dobrze – chociaż taka płyta nie była już w roku 1993 potrzebna. Inne czasy, inne wymagania. Nadszedł okres rządów grunge, muzyki odwołującej się do zupełnie innych emocji, stosującej odmienne środki wyrazu. A jednak album nie spotkał się ani z ostracyzmem dotychczasowych miłośników rocka, którzy nagle odkryli w sobie słabość do wygodnych flanelowych koszul, ani nie przepadł w wielkich przecenowych koszach wielkich dyskontów z napisem „muzyka niepopularna” (do nich trafił później). Bynajmniej. Longplay sprzedał się przyzwoicie dając wyraźny sygnał, że pamięć o doskonałych muzycznie latach 70. jest nadal żywa. Oczywiście „Coverdale/Page” nie był płytą przełomową, odkrywczą czy oryginalną. Nie w takim rozumieniu, w jakim za przełomowy uznać należy „IV” Led Zeppelin, „In Rock” czy nawet „Burn” przetasowanego pod względem składu Deep Purple. Nie wnosił również tyle świeżości, co dowolna płyta solowa Planta. Nie był jednak również drugoligowym dokonaniem reliktów dawnej sceny muzycznej, a tak zdaje się oceniać ten album współczesna bohema muzycznych krytyków.

Wspólne dokonanie Page’a i Coverdale’a był krokiem odważnym, dlatego głównie, że zmierzało pod prąd dominujących trendów odwołując się stylistycznie do tego, co sami muzycy znali i w czym czuli się najpewniej. Poza tym, jest to album zaskakująco wręcz równy. Za każdym razem, gdy wracam do płyty czuję, jak wiele energii włożyli w powstanie albumu obaj muzycy – słyszę jak wiele ciekawych pomysłów zawarli w utworach. Doceniam, zaangażowanie, każące im nagrać płytę najlepszą, na jaką ich stać pomimo pojawiających się już wówczas komentarzy, że ich współpraca to nic innego jak próba odcinania kuponów od dotychczasowej sławy. Zamiast przejmować się, jak zadowolić kapryśną publikę oddając się niekończącym improwizacjom, aranżacyjnym połamańcom i wymuszonej nie-oczywistości nagrali oni stricte hard rockową płytę, która pomimo swojej powierzchownej prostoty przetrwała próbę czasu, jak mało który album rockowy początku lat 90. Nagrali więc dokładnie taką muzykę, jakiej wystrzegałby się Robert Plant współpracując z swoim dawnym kompanem.

Coverdale/Page jest płytą ponadczasową i satysfakcjonującą. Żeby to usłyszeć, wystarczy podejść do projektu bez zbędnego bagażu oczekiwań i porównań. Należy przyjąć ją taką, jaką jest – a jest rozrywką potrafiącą, również obecnie, porwać i zadowolić każdego, kto docenia dobry, męski i bezpośredni rock.

Kuba Kozłowski, Ocena: 5+
1- poniżej wszelkiej krytyki
2- cudem się prześlizgnął
3- przeciętnie, ale w normie
4- synu, jesteśmy dumni
5- gratuluje prymusie!
6- blisko absolutu

(Łącznie odwiedzin: 562, odwiedzin dzisiaj: 1)