Jakby ktoś szukał absolutnej prekursorki kobiecej pasji, kurwicy i gniewu, miłości i namiętności, niewieściego sacrum i profanum w muzyce rockowej, to ta pani jest uosobieniem tego wszystkiego. Skomasowaną w ludzkim zwiewnym ciele energią gwiazdy neutronowej, która eksplodując wydała tyle swoich apologetek, że nie zliczy ich nawet nasz minister cyfryzacji. Wiem, wiem, że Janis czy Joan były wcześniej. Ale tutaj jest inna estetyka i inna też strefa rażenia.
Na Pati wiernopoddańczo powołują się (lub po prostu słychać u nich wpływy) takie ikoniczne damy rocka jak Kate Bush, Siouxsie Sioux, Courtney Love czy Shirley Manson, zresztą wystarczy posłuchać którejkolwiek z nich, po którymkolwiek wałku z debiutu Patti, żeby w mig to ogarnąć. Kobita wymyśliła punka zanim punk wymyślił się sam. Co ja mówię, ona go nie wymyśliła, ona go poczuła. Nie umysłem a sercem. Na bazie kilkuakordowych songów wypluła z siebie emocje tak wielkie, że po 40 latach wciąż poruszają bez litości targając tak przedsionkami jak i komorami owego serca u oddanych wciąż słuchaczy. Zdumiewające jest to, jak pełna sprzeczności jest ta doskonała u podstaw płyta. Szorstkość mija się z czułością. Reglamentacja uczuć z deptaniem ich. Podziw z odrazą. Sama muzyka jest prosta, ale tylko z pozoru, klasyczne gitarowe granie nasycone jest intensywną ulewą emocji wypływających z ekstrawertycznej osobowości artystki, tak czasem mocnych, że sam Jim Morrison nie powstydziłby się emanowania szamańską dzikością.
Choć w tym przypadku czysto kobiecą. W stu procentach. Mimo iż paradoksalnie sama artystka kreowała się na mocno uniseksualną modłę, vide będąca symbolem walki z seksizmem pośród kobiet show-biznesu ikoniczna dziś okładka. Patrycja kropla po kropli wciąga słuchacza w swój zaczarowany transowy świat, przepełniony miłością i nienawiścią, radością i gniewem, radością i smutkiem, szczęściem i obawą, typowo kobiecymi rozterkami. Doorsowskie melodeklamacje. Zmysłowe pojękiwania. Rozdzierające krzyki. Monologi – dialogi z samą sobą. Poezja śpiewana Joan Baez miesza się z barretowską psychodelią, dylanowskim wieszczeniem i punkową prostotą i trafnością. No właśnie, jest proto-punkowo, ale także niemal progresywnie w konsekwentnym budowaniu emocji, od szeptu do krzyku, od ballady do galopady, od pełzających szmerów do pompatycznych uniesień. I wszystko z sercem na tacy, nie ma tu miejsca na udawanie. Jak przyznaje sama artystka Horses było próbą stworzenia nagrania, które spowodowałoby, że niektóre osoby nie czułyby się już samotne. Mimo iż czuć tu właśnie samotność wielką i dogłębną. Ale i próbę jej zburzenia. Wnioskując po odbiorze albumu próbę ze wszech miar udaną.
Producentem albumu był nie kto inny jak legendarny J.J.Cale, którego nasza słodko-gorzka Patti wydarła spod ziemi niczym zagubioną kartkę z poezji Rimbauda, do której zresztą często gęsto porównywała słynnego muzyka. Cale nie do końca potrafił okiełznać w studiu żywioł Patti. I tę walkę charakterów też tutaj czuć. Taką szczerą, pełną pasji i produktywną zarazem. I zażarła ta współpraca znakomicie. A jeśli kiedykolwiek „Pierdol się!” mogłoby zabrzmieć cudnie w czyichkolwiek ustach, to byłaby to właśnie Patti Smith. Artystka ikona. A płyta pomnik…
Ireneusz Wacławski