Wydany w roku mych narodzin czyli w 1978 r. debiutancki album amerykańskiej formacji Van Halen, okazał się jedną z ważniejszych pozycji w historii muzyki rockowej i metalowej, przy okazji osiągając olbrzymi sukces zarówno artystyczny jak i komercyjny. Zaważyła na tym świetna muzyka, ubrana w jedenaście bardzo dobrych kompozycji i oprawiona mocno wykraczającym poza standardy końcówki lat 70-ych XX wieku brzmieniem. Jednak przede wszystkim stało się to dzięki głównemu kompozytorowi muzyki grupy Eddiemu Van Halenowi i temu, w jaki sposób podszedł on do grania na gitarze a zwłaszcza do solówek.

„Van Halen I” pod względem stylistycznym zawiera ognistą, bardzo różnorodną, pełną dynamiki i żywiołowości muzykę hardrockową, wzbogaconą z jednej strony punkrockową, strukturalną prostotą i momentami charakterystycznym dla tego gatunku szybkim tempem a z drugiej bluesowym luzem, melodyką i ciągotami w stronę improwizowanych popisów. Jest to granie z jednej strony mocno na czasie, charakterystyczne dla końcówki lat 70-ych, na pograniczu klasycznych brzmień rockowych a powoli rodzącego się już heavy metalu a z drugiej wyraźnie wybiegające w przyszłość, co jest głównie zasługą bardzo czystego, selektywnego i naturalnego brzmienia, bez garażowych brudów, szumów, pogłosów i nieczystości, czyli tego wszystkiego, z czym statystycznemu słuchaczowi kojarzy się oldschoolowy rock.

Do tego dochodzi nowatorski sposób gry na gitarze pełen wyrazistych, technicznych riffów głównie rockowych ale momentami jeszcze ostrzejszych, heavy metalowych, bliskich późniejszej estetyce Judas Priest z albumu „British Steel” czy Iron Maiden z czasów swojego debiutu. Jakby tego było mało częste są pełne ognia, czysto metalowe solówki z bardzo szybkim przebieraniem Eddiego palcami po strunach oraz częstym używaniem przez niego wajchy, pisków i sprzężeń. Z dzisiejszej perspektywy pewnie nie robi to dużego wrażenia ale przed 1978 r. nikt w taki sposób nie grał solówek i tym samym propozycja Eddiego Van Halena szybko zrewolucjonizowała ciężką muzykę, wpływając zarówno na płyty Judas Priest z początku lat 80-ych czy też pierwsze krążki Metalliki, Slayera a nawet na twórczość Morbid Angel.

 Pozytywne cechy debiutu Van Halen są nie tylko zasługą gry gitarzysty, ale też bardzo dobrych kompozycji, skomponowanych tradycyjnie z podziałem na zwrotki i refreny oraz bez toporności czy schematyczności. Są one przebojowe a przy tym różnorodne, mieszając zarówno szybkie punkowe i hard rockowe czady z utworami wolniejszymi, bujającymi a także bardzo melodyjnymi o wyraźnie bluesowym rodowodzie. Słuchacz przy tej płycie nie ma prawa się nudzić a 35 minut całości upływa w tempie ekspresowym, powodując chęć ponownego odtworzenia. Przyczyniają się do tego również pozostali członkowie Van Halen. Pulsujący bas Michaela Anthony’ego choć nie prezentuje się wirtuozersko czy technicznie, potrafi zaznaczyć swą obecność, wyjść przed szereg a nawet nadać części utworów główne linie muzyczne. Doskonale zgrywa się on z grą perkusisty Alexa Van Halena, również dość prostą i opartą raczej na podkreślaniu rytmiki niż ekwilibrystyce. Perkusista gra jednak ciekawie, pokazując gdzie trzeba ciężkie nabicia, finezyjne przejścia czy mniej typowe dla rocka podziały rytmiczne. Atutem jest także bardzo charakterystyczny wokal Davida Lee Rotha, pełen rockowego brudu, luzu ale też niezłych i ambitnych melodii, który w największym stopniu odpowiada za lekko strawny i mocno rozrywkowy klimat całości muzyki.

Jedynka Van Halen to płyta pełna rockowo-metalowych hitów, które już na starcie wpisały się do klasyki zespołowego grania, cenionego przez fanów po dziś dzień. Z tych utrzymanych w szybszych tonacjach wyróżnia się galopujący do przodu w rockowo-punkowym stylu z kaskadami szybkich riffów i świetnych dialogów wokalnych „I’m the One”, rozpoczynający się od riffowej kanonady, zmienny rytmicznie i popisowy solowo „Atomic Punk” a także najbardziej agresywny, klasycznie heavy metalowy, z pojawiającymi się wokalach Dave’a Lee Rotha falsetami „On Fire”. Wolniejsze, bujające i lekko bluesowe oblicze krążka najlepiej reprezentuje otwierający go, bardzo melodyjny i przebojowy „Running With The Devil” oraz nawiązujący do klasycznych brzmień i melodii z lat 70-ych, chóralnie odśpiewywany w refrenach „Jamie’s Cryin’”. Największą furorę wśród fanów zrobiły jednak kompozycje średnio szybkie, mające w sobie jednocześnie najwięcej energii i hitonośności pokroju ciężkiego, piłującego rytmicznie w stylu AC/DC i bardzo na luzie zaśpiewanego przez Lee Rotha „You Really Got Me”, opartego na powszechnie znanym, bardzo charakterystycznym riffie, przebojowych refrenach oraz bardzo melodyjnych solówkach „Ain’t Talking About Love” oraz ambitniejszego, wybuchającego po akustycznym, bluesowym wstępie rockową mocą z dynamiczną rytmiką „Ice Cream Man”. Oddzielną bajkę opowiada instrumentalny „Eruption”, będący w całości popisem umiejętności technicznych i szybkości w przebieraniu po gryfie przez Eddiego Van Halena, który do dziś przyprawia o kompleksy młodych adeptów gitarowego rzemiosła.

„Van Halen I” to nie tylko świadectwo historii muzyki rockowej, ale to również najlepsza pozycja w dyskografii Amerykanów – niesamowicie energetyczna, żywiołowa a przy tym ciężka, trzymająca się w klasycznej, rockowej surowości. Tak wysokiego poziomu jakościowego już nigdy nie udało się powtórzyć członkom zespołu. Za sprawą tego wydawnictwa Van Halen z olbrzymią werwą i swadą wbił się do czołówki ówczesnej elity ciężkiego grania by na ponad dekadę w niej pozostać, niestety w większości odcinając kupony od zdobytej w 1978 r. sławy. Nie zmienia to faktu, że za swój debiut miejsce w rockowym panteonie Amerykanom się należy, tak samo jak Eddiemu Van Halenowi tytuł ojca technicznych metalowych solówek. A płytę powinni znać wszyscy fani dobrej muzyki rockowej i metalowej.

Radomir Wasilewski

Recenzja pochodzi z portalu RateYourMusic, na którym autor od kilku lat prowadzi profil RadomirW, gdzie co tydzień dodaje po 2-3 recenzje płyt przede wszystkim metalowych.

(Łącznie odwiedzin: 421, odwiedzin dzisiaj: 1)