W odróżnieniu do Jimmy’ego Page’a, wciąż żyjącego przeszłością, grzęznącego w reedycjach klasycznych albumów Led Zeppelin, Robert Plant dawno już znalazł swoje miejsce w post zeppelinowskim świecie. W zasadzie, to znalazł je już w roku 1982, wraz z premierą albumu „Pictures At Eleven” chociaż w ciągu całej solowej kariery jeszcze kilkakrotnie korygował kurs.
Po okresie prób dostosowania się do rynkowych tendencji (fenomenalna, ale bardzo charakterystyczna dla lat 80. zawartość płyty „Now and Zen”) Plant oderwał się zupełnie od oczekiwań – czy to muzycznego show businessu, czy fanów. Zaczął tworzyć płyty, które, jeżeli miałbym wskazać tylko jedną ich cechę przewodnią, przepełniała jasno wyczuwalna i charakterystyczna indywidualność artystyczna. Pomimo tego, że albumy Planta różnią się od siebie zasadniczo, od razu wiadomo, że są to jego płyty. I to nie tylko dzięki charakterystycznemu wokalowi. To, że Robert Plant nie musi już niczego udowadniać słychać było doskonale na wspaniałej płycie nagranej z Alison Krauss składającej się niemal całkowicie z kowerów. Album zarejestrowany z potrzeby ducha i w zasadzie chyba bardziej z myślą o Plancie i Krauss niż o słuchaczach okazał się jednak wielkim sukcesem. Tak samo jak niezwykle poruszająca, nieoczywista płyta „Lullaby and… The Ceasless Roar”. Jaka więc jest „Carry Fire” – następczyni „Kołysanki”?
Może niewiele powie to czytelnikom, ale jest to płyta zarazem podobna do poprzedniego albumu jak i zupełnie inna. Jest to album bez wątpienia bardziej przystępny, mocniej osadzony w muzycznej tradycji USA, mniej „światowy” a bardziej „lokalny”. Tym samym nie tak eklektyczna jak poprzednik. Nadal mamy jednak do czynienia z intymną, introspektywną, nostalgiczno-refleksyjną stroną Planta. Muzyka z „Carry Fire” niesie za sobą trudno definiowalną godność. Najprościej wyjaśnić to włączając utworów takich jak „A Way With Words” , doskonałego tytułowego „Carry Fire” (jedyny utwór na albumie do którego pasuje określenie „World Music”) czy „Dance With You Tonight”. Słuchając Planta mam wrażenie, że gdzieś na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat stał się osobą całkowicie pogodzoną z samym sobą – artystą, który przeżył doskonałe życie – tak muzycznie, jak w aspekcie osobistym. Ten spokój ducha, wyciszenie i umiejętność doceniania pojedynczych chwil słychać na albumie. Płyta jest zwiewna, delikatna, niemal eteryczna, chociaż niepozbawiona bardziej chwytliwych, mocniejszych fragmentów (utwór tytułowy, wspomniany „A Way With Words” czy „Bones of Saints”). Dzięki klawiszy Johna Baggotta doszukiwałbym się również tu i ówdzie rozwiązań aranżacyjnych przywodzących na myśl Martina L. Gore’a oraz charakterystycznego dla dojrzałych płyt Depeche Mode emocjonalnego tygla.
Pozostaje jedynie odpowiedzieć na pytanie, czy „Carry Fire” jest lepsza od poprzednika? Moim zdaniem tak – zdecydowanie bardziej przemawia do mnie najnowsza płyta Roberta Planta, chociaż zdaję sobie sprawę, że jest ona do pewnego stopnia krokiem wstecz – tak pod względem inspiracji jak i bogactwa aranżacyjnego. Tylko, że w bluesowej prostocie tkwi właśnie jej siła. Wspomniana już intymność z jaką Plant, niemal szeptem, buduje kolejne utwory, refleksyjna pogoda ducha artysty pomimo wagi spraw, jakie porusza w tekstach, działa hipnotyzująco. Jest to doskonała płyta, która zaledwie kilkoma kompozycjami potrafi uzyskać to, co nie udało się Davidowi Gilmourowi na przestrzeni dwóch ostatnich albumów – zmusić słuchacza do refleksji i chwili zadumy.
Kuba Kozłowski, Ocena: 5
Jeżeli lubisz twórczość R. Planta to na pewno zainteresuje Cię legendarna biografia zespołu Led Zeppelin: