W jednym studiu nagrywał zespół dowodzony przez (uwaga) Joela Vandroogenbroecka, który na tym etapie nie miał jeszcze skonkretyzowanej nazwy. W studiu obok tworzyli za to młodzi artyści – ambitni, ale pozbawieni jasnego pomysłu na własną twórczość. Ci nazwę posiadali. Brzmiała ona TOAD, a formacja mogła uchodzić za nie mniej jak abstrakcyjną pod względem środków wyrazu.
Joel zainteresował się tym, co dobiegało z sąsiednich pomieszczeń i postanowił (przy zachęcie wytwórni) nadać dziwnym tworom TOAD bardziej profesjonalnego kształtu. Nie oznacza to jednak, że kształt ten należał do łatwo przyswajalnych. Bynajmniej. Ze współpracy muzyków narodził się jeden z najbardziej psychodelicznych i przeżartych narkotycznymi wizjami zespołów w historii -Brainticket – który w roku 1971 wypościł na rynek swój porażający debiut, album „Cottonwoodhill”. Płyta, już poprzez swoją nazwę dawał jasny wyraz własnemu credo. „Cottonwoodhill” była bowiem równocześnie określeniem dla idei (mogącego równocześnie być konkretnym miejscem spotkań – kwestia ta nigdy nie została chyba do końca wyjaśniona) przyświecającej zespołowi – brzmiała ona: przyjmować jak najwięcej muzyków, umożliwiać im artystyczną ekspresję, wysysać ją i przetwarzać. Mielić niczym maszyna. Sklejać, łatać, uzupełniać – przekształcać w nowe, niemal nieprzyswajalne twory muzyczne.
Artyści wywodzący się z pierwotnego składu TOAD, Werner Frohlich i Cosimo Lampis szybko uciekli z przesączonej kwasem i szaleństwem grupy. Zdecydowali się tworzyć na własny rachunek, pod swoją pierwotną nazwą. Ich domeną nadal pozostawała psychodelia, ale już odrobinę bardziej ugrzeczniona, bardziej tradycyjna, posługująca się utworami ubranymi w ramy zwykłej piosenki, przeplatana wpływami hard rocka. Nadal jednak pozostawali pod wpływem legendarnej „Cottonwoodhill”, który dawał tak dużo wolności, że wolność ta zaczynała przytłaczać. Stąd tytuł utworu z ich debiutanckiego albumu. Na płycie nie brakło przestrzeni na improwizacje, stylistyczne wycieczki i odrobinę szaleństwa, wyraźnie kształtującego klimat poszczególnych utworów.
Brzmienie gitar było błotniste, przesterowane, nieoczywiste, co doskonale korespondowało z projektem okładki i nazwą formacji. Hard rock mieszał się z psychodelią a lekkie wpływy bluesa z wszechobecnym pierwiastkiem progresywności. Co niektórzy doszukują się tu również funku, ale, poza może hendrixowskim w swojej genezie utworem „Pig’s Walk” ja go nie dostrzegam. TOAD był jednak również dosyć typowym wytworem undergroundu tamtych lat. Spokojnie album ten można postawić na półce obok dokonań Incredible Hog, Orang-Utan czy Bang. Dostrzegam również pewne podobieństwa z „europejską” fazą twórczości The Master’s Apprentices chociaż ich muzyka pozostawała bardziej dostojna, wyniosła w porównaniu do szaleńczych gitarowych pasaży jakie znajdziemy na albumie szwajcarów. Bez wątpienia na uwagę zasługuje wspomniany już utwór „Cotton Wood Hill”, „Pigs Walk” czy fantastyczny, instrumentalny „Tank” oraz „Life Goes On”, głównie dzięki arcy-ciężkiemu, black Sabbathowskiemu riffowi. Utwór ten (szczególnie jego początek) może jednak dać nie do końca odpowiednie wrażenie odnośnie do muzyki Toad. Tam, gdzie zespół decyduje się na oparcie konstrukcji utworu o riff, robi to z największą wprawą ale większość kompozycji to jednak mniej lub bardziej rozciągnięte i improwizowane solówki. Zresztą poza głównym riffem również „Life Goes On” cechuje się progresywno folkową, dosyć rozwlekłą i „rozmarzoną” konstrukcją. Można taką muzykę lubić bądź nie, ale nie można jej nie doceniać.
Kuba Kozłowski, Ocena 4-
U nas obowiązuje skala szkolna:
1- poniżej wszelkiej krytyki
2- cudem się prześlizgnął
3- przeciętnie, ale w normie
4- synu, jesteśmy dumni
5- gratuluje prymusie!
6- blisko absolutu
(Łącznie odwiedzin: 241, odwiedzin dzisiaj: 1)