Wszystko zaczęło się wraz z powstaniem zespołu Black Sabbath. No, może nie jest to do końca prawdą- niemal równocześnie z wypuszczeniem debiutu Sabsów jeszcze jeden zespół wpłynął na kształt późniejszego kanonu. Tym zespołem był Black Widow, tworzący utwory pełne przestrzeni, bluźnierczych tekstów i mistycyzmu. Album „Sacrafice” młodszy jedynie o miesiąc od pierwszej płyty Sabbathów stał się dla wielu wykonawców wzorem, w jaki sposób budować niepokojący klimat nagrań (ze szczególnym wskazaniem na utwór „Come To The Sabbat”). Jednak to właśnie Black Sabbath został dostrzeżony przez rzesze fanów oraz skostniały ( w latach siedemdziesiątych wcale nie w mniejszym stopniu jak obecnie) rynek wydawniczy. To również muzycy z Birmingham wprowadzili charakterystyczne powolne, niepokojące riffy grane na obniżonym stroju gitary. W czasach, gdy powstawały najsłynniejsze płyty Sabbathów nikt jeszcze nie bawił się w bardziej szczegółową specyfikację dokonań Brytyjczyków. Dla ówczesnych fanów zespół grał rocka. Mrocznego, dusznego, powolnego- ale jednak rocka. Co bardziej dociekliwi mogli co najwyżej dodać przedrostek „Hard”. O tym, że wszyscy oni byli w błędzie dowiódł dopiero Szwedzki zespół Candlemass nagrywając w 1986 roku płytę „Epicus Domicus Metallicus”. Wówczas uznano, że lata siedemdziesiąte stały się świadkiem narodziny jednego z najbardziej wpływowych i płodnych rodzajów muzyki- Doom Metalu. Artyści prezentujący wspomnianą stylistykę zgodnie chylili czoła przed dokonaniami Sabbathów, Pentagramu czy, w mniejszym stopniu, wspomnianego już Black Widow. Muzyka pełna „walcowatych” riffów, motorycznych pasaży, doprawiona nutką psychodelii i religijnych (bynajmniej nie chrześcijańskich) odniesień została ukonstytuowana.
Jednak, jak to zwykle bywa, Doom Metal nie miał i nie ma jednego oblicza. Dwie drogi, którymi mogli podążać późniejszy naśladowcy Sabsów da się prześledzić już na podstawie dokonań samych mistrzów gatunku. W latach osiemdziesiątych i później cześć zespołów podążyła ścieżką wyznaczoną przez utwór „Black Sabbath” (ciężkie, niepokojące dźwięki, wolne tempa wzbogacone gotyckim tekstem) a inni skierowali swe kroki w stronę drogi z napisem „Sabbra Cadabra” (utwory szybsze, zbliżające się swą stylistyką do klasycznego rocka). Współczesnym reprezentantem pierwszej ze wspomnianych stylistyk jest The Order of Israfel.
O The Order of Israfel zapewne niewielu słyszało. Nie znajdziemy wywiadów z zespołem w polskich mainstreamowych pismach muzycznych. Nie jestem nawet pewien, czy zostali oni zaszczyceni recenzją swojego debiutanckiego krążka. A szkoda. Płyta „Wisdom” stanowi bowiem jeden z najlepszych albumów roku 2014. Słuchacz nie znajdzie na niej wyrachowanego pro-medialnego zacięcia, każącego muzykom skracać utwory wykraczające poza przysłowiowe 3.5 minuty. Nie ma również modnej produkcji wprowadzającej w zupełnie nieprzystającą stylistykę elementów muzyki pop czy soul. Jak wspominał Tom Sutton (wywiad zamieszczam poniżej recenzji), autor całego niemal repertuaru zawartego na debiucie, muzyka którą pisze musi przede wszystkim spełniać jego własne, wyśrubowane wymogi, trafiać w jego muzyczne gusta. Dzięki temu (biorąc również pod uwagę bogatą przeszłość sceniczną Suttona z, chociażby The Church of Misery) otrzymaliśmy płytę do bólu szczerą, pełną emocji a równocześnie klinicznie wyważoną i przemyślaną. Odrobinę wycofany, przytłumiony wokal Suttona przekazuje bowiem więcej emocji niż dziesiątki płyt wokalistów dla których jedynym sposobem ukazania wagi wyśpiewanego tekstu jest nagminnie wplatane vibratto. Na albumie „Wisdom” wpływy Black Sabbath, Pentagram, Candlemass, Cathedral (ale również np. Motörhead) są wyraźne, przy czym nie ograniczają się wyłącznie do prostego naśladownictwa. . Nie ważne czy płytę „Wisdom” nazwiemy przedstawicielem doom metalu, psychodelic rocka (odczuwalny pierwiastek Iron Butterfly) czy Hard Rocka. Którejkolwiek łatki nie przypiąć zespołowi prezentowana przez nich muzyka i tak broni się doskonale.
Z szufladkowaniem The Order problem jest tym większy, że właściwie do żadnej z wymienionych podgrup zespół nie pasuje w całości. Mamy bowiem na albumie potężne walcowate zwolnienia (doskonały „Morning Sun” czy „The Noctuus”), szybkie energetyczne riffy („The Order”, „On Black Wings, A Demon”) czy odrobinę gotyku w duchu Type O Negative („Wisdom”). Wszystko to wrzucone do jednego kotła spaja się w iście szatański napar. Wpływy klasyków nie przysłaniają własnego stylu, którego dojrzałą formę możemy podziwiać już na debiucie, pokazując równocześnie, że „Order of Israfel” odrobili lekcję z historii muzyki. Wynika to również z faktu, że gros utworów powstał pomiędzy opuszczeniem przez Suttona Church of Misery a jego przeprowadzką do Szwecji. Poszczególne kompozycje powstawały na długiej przestrzeni czasu, dzięki czemu wielokrotnie przechodziły surową selekcję Autora, okrzepły i nabrały charakteru. Pomimo tematyki utworów, oscylującej w większości wokół powieści grozy przywodzącej na myśl dokonania H.P. Lovecrafta („The Noctuus”; „On Black Wings. A Demon”; „The Earth Will Deliver What Heaven Desires”) zespół nie popada w pastisz. W żadnym momencie nie staje się swoją własną karykaturą- o co niezwykle łatwo przy wspomnianej stylistyce.
Przed zapoznaniem się z płytą The Order of Israfel uważałem, że „13” Sabbathów jest dobrym podsumowaniem kariery muzyków- płytą ciekawą stylistycznie i dojrzałą. Dopiero „Wisdom” uświadomiło mi, jak zachowawcze danie podali nam pionierzy Doom Metallu. Nie wróżę jednak The Order Of Israfel zawrotnej kariery. Niestety- nie te czasy, nie ta stylistyka, a zespół nawet w obrębie Doom Metallu wydaje się być projektem niszowym. W żadnym stopniu nie odbiera to przyjemności z obcowania z ich muzyką. Słuchając melodeklamacji Suttona w „The Vow” która po kilku minutach przeradza się w potężny riff utworu „Mourning Sun” pomyślcie, jak dużo uwagi poświęcono by tej płycie, gdyby jako autorzy podpisani zostali Iommi, Osbourne, Butler, Ward… Tylko, czy muzyka przez to stała by się jeszcze lepsza? Nie sądzę. Zatem może zamiast ciągle oczekiwać na to, co wydarzy się w obozie Sabsów (a wszelkie znaki na ziemi i niebie wskazują, że już niewiele można się spodziewać), rozejrzyjmy się dookoła. Wyniki poszukiwań mogą bowiem pozytywnie zaskoczyć. Nie ulega wątpliwości, że The Order of Israfel nagrywał płytę przede wszystkim dla siebie, nie bawiąc się w kompromisy i kalkulacje. Muzyka płynie powolnie, utwory osiągają wzbudzającą szacunek długość (dziewięć minut to wręcz norma) a zespół daje sobie tyle czasu ile potrzebuje na budowanie klimatu, nie trzymając się kurczowo jednej stylistyki. Wydaje się, że dla muzyków tworzenie utworów nie jest jedynie próbą przebicia się do mainstream’u- „Wisdom” stanowi tego najlepszy dowód. The Order of Israfel tworzą dla ograniczonego grona świadomych odbiorców konkretnej, niszowej stylistyki. I chwała im za to.
Kuba Kozłowski, Ocena: 5+
U nas obowiązuje skala szkolna:
1- poniżej wszelkiej krytyki
2- cudem się prześlizgnął
3- przeciętnie, ale w normie
4- synu, jesteśmy dumni
5- gratuluje prymusie!
6- blisko absolutu
Dwie różne recenzje mojego autorstwa opublikowane zostały na serwisach www.dnamuzyki.net oraz www.rockhard.pl . Powyższy tekst jest ich kompilacją