Zdaję sobie sprawę, że dla wielu fanów to „De Mysteriis Dom Sathans” jest tą najważniejszą płytą w dorobku Mayhem, dla mnie jednak jest to debiutancki mini album „Deathcrush” (który z założenia miał być demem). Powstał w czasie kiedy Mayhem dopiero kształtowało się jako zespół, cienko przędli, pomieszkiwali w swojej sali prób, ale żyli swoją pasją i tylko to się dla nich liczyło. W Norwegii byli pierwszą grupą grającą tak ciężko i ekstremalnie. Jak słucha się tego krążka to czuć w nim autentyczną magię, furię i chęć przekraczania barier. Jest to proste, surowe, bezkompromisowe, to nie ma się podobać, a ma niszczyć.

 Z drugiej strony zaprezentowali tu też pewną dawkę awangardy („Silvester Anfang”, „Weird Manheim”) co wiązało się z zainteresowaniami Euronymousa na polu muzyki eksperymentalnej i elektronicznej. Płyta ma wszystkie te cechy i emocje którymi kierowała się scena black metalowa (mimo iż jeszcze wtedy zespół określał swoją muzykę jako brutal metal) w swoich pierwszych dniach. Za wszystkim stała idea, nie chodziło tu o samą muzykę, ani tym bardziej o fakt szerszego zaistnienia.

„Deathcrush” trwa niespełna 18 minut, ale jest to czas wypełniony na maksa, każdy kawałek zapada w pamięć. Otwierający płytkę „Silvester Anfang” to kompozycja autorstwa Conrada Schnitzlera, niegdyś członka słynnego Tangerine Dream, którą to przesłał zespołowi w prezencie aby wykorzystali ją na płycie (został o to poproszony). Wiadomym jest, że Euronymous był wielkim fanem starej muzyki elektronicznej i użycie sprezentowanego przez Schnitzlera intra jest tego dowodem (intro zostało dodane dopiero jakiś czas po nagraniach w studio). Potem mamy tytułowy „Deathcrush”, „Chainsaw Gutsfuck”, zagrany jeszcze szybciej niż oryginał cover Venom „Witching Hour” (wokale tutaj w wykonaniu Bill’iego Messiah’a), następnie „Necrolust”, niepokojący, klawiszowy, można rzec eksperymentalny „(Weird) Manheim” i zamykający wszystko, sztandarowy „Pure Fucking Armageddon”, także z Billim na wokalu. I tu ciekawostka, Necrobutcher zapomniał zabrać ze sobą do studia tekstu do tego kawałka i nie pamiętał jego ostatniej części. Tę na poczekaniu wymyślił Messiah.

W tej wersji ów tekst pojawia się tylko na „Deatcrush”. Warto także zauważyć, że zespół w pewnym sensie podzielił ową EPkę, gdyż połowa zawartej na niej utworów rozpoczyna się riffem na gitarze, a reszta partią basu. Co się tyczy warstwy wokalnej otwarcie się przyznam, że wolę wokale Maniac’a niż Attilli. Nie jest to niczym specjalnym podyktowane, po prostu Maniac bardziej mnie przekonuje, i lepiej trafia w gust. Gość ma to coś i jest świetny w tym swoim opentańczym skowycie. Jest to też jeden z powodów dla których stawiam „Deathcrush” w swojej statystyce wyżej niż „De Mysteriis Dom Sathanas”.

Okładka płyty jest swoistym manifestem zawartości. Mamy genialne, charakterystyczne logo z odwróconymi krzyżami stworzone przez Nell’ę, kumpla Maniac’a (dopiska „The True” została dodana przez Euronymousa, gdy dowiedzieli się o istnieniu na światowej scenie jeszcze dwóch innych Mayhem). Zdjęcie znajdujące się pod nim pochodzi z archiwów norweskiej agencji prasowej NTB, które to zespół sobie wypożyczył. To obcięte ręce skazańca cyknięte przez bliżej nieznaną osobę podczas jakieś bliżej nieokreślonej, marokańskiej egzekucji (oryginalnie okładkę miało zdobić zdjęcie podpalonych, świńskich łbów, ale jednak z tego zrezygnowano, efekt końcowy nie sprostał oczekiwaniom). Czy zespół mógł bardziej dobitnie podkreślić materiał nagrany na płycie? Nie sądzę.

Sesja nagraniowa jaka odbyła się w Creative Studios w Kolbotn trwała zaledwie 3 dni, 2 dni samych nagrań i jeden poświęcony na miksy. Niestety grupa nie dysponowała większymi funduszami, a czas w studio był cholernie drogi. Płytkę po 6 miesiącach od nagrań wydała założona w tamtym czasie przez Necrobutchera Posercorpse Music, której miejsce zaęło później dobrze wszystkim znane Deathlike Silence Euronymousa. Różowy kolor okładki pierwszego wydania płyty to nic innego jak tzw. misprint przy druku, pierwotna wersja miała być krwawo- czerwona. Euronymous i Necrobutcher byli w niezłym szoku gdy otworzyli przesyłkę z druku.

„Deathcrush” powinien być znany każdemu lubującemu się w tej bardziej ekstremalnej odsłonie metalu. To jest autentyczna ikona, coś więcej niż tylko płyta. Mamy tu Mayhem jeszcze bez Dead’a, jeszcze przed szumnymi wydarzeniami w Norwegii. Tak właśnie rodziła się legenda.

Przemysław Bukowski

(Łącznie odwiedzin: 931, odwiedzin dzisiaj: 1)