Unikalną, opartą na okultyzmie muzykę komponował Black Widow, genialne płyty nagrał na początku lat 70 Deep Puple (swego czasu w polskiej prasie pokutowało stwierdzenie, iż ¾ fanów ciężkiej muzyki zgodzi się z tezą, iż heavy metal narodził się wraz z momentem pojawienia się na sklepowych półkach „In Rock” – co jest oczywistą bzdurą, bowiem Purpura to najlepszy i najczystszy przykład hard rocka), dlaczego więc to Black Sabbath stał się TYM właśnie zespołem. W jego szeregach nie było przecież wirtuozów (co wynikało także z faktu, że zarówno jazz jak i blues nie były stylami, które “leżałaby” zespołowi), a komponowana początkowo muzyka nie powalała ani jakością, ani oryginalnością. Potencjał oczywiście był (bez tego przecież nie byłoby późniejszych ogromnych sukcesów), lecz co doprowadziło do tego, że Sabbs stali się jednym z najważniejszych zespołów w historii muzyki?
Cóż – na pewno jednym z kluczowych elementów były mini-trasy koncertowe jakie zespół grał w Niemczech, Szwajcarii i oczywiście Wielkiej Brytanii, podczas których, jak muzycy przyznają publiczność olewała to, że wypruwają z siebie flaki i najzwyczajniej w świecie zajęta była gadaniem między sobą. Doprowadzało to Sabbs do szału, więc zaczęli podkręcać wskaźniki wzmacniaczy, aż do momentu gdy „słuchacze” nie byli w stanie skoncentrować się na niczym innym oprócz słuchania.
Już wiemy zatem skąd brała się ta niesamowita (jak na ówczesne czasy) moc, siła i głośność tej muzyki. A unikalny styl? Atmosfera tajemniczości, grozy i swoistej tragedii oraz cierpienia w głosie Ozzyego Osbourne`a? Ciężko odpowiedzieć na to pytanie, ale wydaje mi się, że ciężka praca na próbach, wiara we własny talent, marna wegetacja kapeli na samym początku działalności (Black Sabbath nie był zespołem znanych wcześniej muzyków, jak w przypadku Deep Purple, czy Led Zeppelin – nazwiska takie jak Page, czy Blackmore absolutnie nie były anonimowymi i umożliwiały start z zupełnie innego pułapu niż Sabbs) pozwoliły temu czteroosobowemu organizmowi okrzepnąć i stwardnieć w takich sposób, że nic nie mogło już powstrzymać nadchodzącej fali ciężkiej muzyki. Panie i Panowie, jak wspaniale napisał to w biografii Sabbs Chris Welch „debatowano jeszcze nad ważnością albumu „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band” The Beatles, kiedy uderzyły dzwony Sabbath”. Rozpoczęła się nowa era w muzyce rozrywkowej.
To był piątek 13 lutego 1970 roku, kiedy nakładem pododdziału Phonogram, czyli Vertigo na półkach sklepowych pojawił się debiutancki album Black Sabbath zatytułowany najprościej jak można – „Black Sabbath”. Już sama okładka przyciągała wzrok, różniąc się dość istotnie od „żywych”, radosnych i pastelowych okładek ery dzieci-kwiatów. Obraz jakby wyjęty z ponurego, angielskiego jesiennego dnia. I ta postać w czerni… Tak właśnie wygląda okładka najważniejszego dla mnie debiutu na scenie metalowej (nie boję się użyć takiego sformułowania). Wbrew pozorom wcale nie jest łatwo dobrać tak ilustrację wieńczącą dany album, że stanowić ona będzie idealnie dopełnienie muzyki i tekstów. W przypadku „Black Sabbath” wspomniane trzy elementy dopasowane są do siebie z wybitnym wprost znawstwem – takim które cechuje tylko ponadczasowe albumy. Owszem – może stawianie „Black Sabbath” w jednym rzędzie z „Sabbath Bloody Sabbath”, „In Rock”, „Reign In Blood”, czy „Master Of Puppets” jest trochę na wyrost, niemniej jednak postawiłbym debiut Sabbs obok ww. pozycji z racji doniosłości historycznej (nie ukrywam, iż jest to dla mnie pierwsza w historii płyta o której możemy powiedzieć, że jest metalowa). Ale wracając do tekstów, jak mówił w wywiadach Ozzy, zespół miał dość radosnych tekścików mówiących jaki to świat jest piękny i pełen harmonii oraz spokoju, podczas gdy wystarczyło włączyć radio lub telewizor, aby przekonać się, że jest zupełnie inaczej (swoją drogą do dziś nic się niestety w tej materii nie zmieniło). Wobec powyższego, teksty na „Black Sabbath” są ciemne, mroczne, pełne bólu, przerażenia i wszechobecnej obecności sił zła.
No i dobrze, cały czas piszę o początkach heavy metalu i o tym, że debiutancki album Sabbs to w zasadzie pierwsza płyta z tego gatunku. Ale tak naprawdę, gdy dokładnie przyjrzymy się szkieletowi stylistyczno-kompozycyjnemu „Black Sabbath” to okaże się, że wcale nie jest to metalowa płyta, tylko w przeważającej mierze bluesowa! Oszalałem zatem ? Wciskam przez ileś linijek tekstu kit, a teraz się z tego wycofuję? Nic bardziej mylnego! Bezdyskusyjnie należy stwierdzić, że „Black Sabbath” to płyta bluesowa, ale styl ten uległ rozłożeniu na czynniki pierwsze i ponownym złożeniu z wyeksponowaniem prostoty tej muzyki i czymś czego wcześniej nie było – potężnym dociążeniem brzmienia i głośności gitary. Powstała z tego wybuchowa mieszkanka, która powalała prostotą i jednocześnie siłą wyrazu. Blues, wszędzie blues, a jednak to już było coś więcej….
Więc mimo, że to blues to gdzie ten metal? Wystarczy posłuchać ponadczasowego utworu tytułowego. Owszem, przyspieszenia to zmetalizowany blues. Ale partie wolne, z przeszywającym grozą i rozpaczą głosem Ozzy`ego? Wbijający się w mózg i czerpiący sadystyczną przyjemność z porażenia słuchacza swym „dołem” oraz głębią riff. Tak właśnie rodził się metal i akurat w przypadku tej kompozycji nie jest aż tak istotne, że riff przewodni jest bardziej doom niż heavy metalowy. Etykietki podgatunków przypięto później. Wtedy – w lutym 1970 roku liczyło się to, że świat jest świadkiem narodzin czegoś zupełnie nowego. Tony Iommi m.in. dzięki utworowi „Black Sabbath” stał się ojcem i królem metalowego riffu. Wielokroć później udowadniał, że tytuł ten nie jest przypadkowy. Kompozycja tytułowa stała się pierwszym nieśmiertelnym klasykiem w karierze Black Sabbath, a jej wprost piekielna, pełna mroku, przerażenia i bólu (wsłuchajmy się w fantastyczną interpretację tekstu przez Osbourne’a, zwłaszcza fragment:
„Oh no, no, please God help me!”
w którym doświadczamy naprawdę nielicznych chwil, gdy autentycznie czujemy TO o czym dany wokalista śpiewa) atmosfera stała się pierwowzorem i swoistą matrycą dla tysięcy metalowych kompozycji najprzeróżniejszych jego odmian. To już był metal – nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Oczywiście – wielu z mych interlokutorów w sposób gwałtowny temu zaprzeczy, uważając że Black Sabbath to kapela hard rockowa lub heavy rockowa. Nie zgodzę się z tym. Hard rockowy był w tym czasie Deep Purple, a łatkę heavy rocka przypiąłbym Budgie. Od obydwu tych znakomitych formacji (a zwłaszcza od Deep Purple) muzyka Black Sabbath była cięższa – zwłaszcza na pięciu pierwszych albumach.
Następne w kolejności na „Black Sabbath”, czyli „The Wizard” (świetne partie harmonijki autorstwa Ozzyego) oraz „Wasp/Behind The Wall Of Sleep” to rasowe, zróżnicowane „bluesiska”, ale jak już wcześniej wspomniałem – dociążone potężnymi partiami gitary i przyobleczone niepokojącym feeligiem są „mrocznymi braćmi” bluesowych numerów innych artystów. Przy czym lepsze wrażenie, jak dla mnie, robi druga kompozycja. Może przez fakt, iż jest mroczniejsza oraz bardziej zróżnicowana. Jednakże, jak dla mnie, obydwie stanowią tylko przygrywkę do kolejnego klasyka Sabbs. Może jest to utwór ponadczasowy bardziej dla mnie, niż w ocenie historii, niemniej jednak „N.I.B” (oczywiście nie zapominajmy o genialnym „Bassically”, w którym Geezer daje niesamowity popis gry na basie. Trzeba było czekać aż 13 lat, żeby ktoś – czyli Cliff Burton w „(Anesthesia) Pulling Teeth” – zrobił coś takiego lepiej) to wspaniały, „wchodzący” od razu w słuchacza numer, którego charakter można określić jako hymnowo-marszowy. Może dokonam małego nadużycia semantycznego, aczkolwiek wydaje mi się że zwarta, „galopująca” linia melodyczna tej kompozycji każe dopatrywać mi się w „N.I.B.” protoplasty heavy i power metalowych kompozycji. Nie zapominajmy także o tekście do tego utworu, który może nie dosłownie, ale w przenośni odcisnął piętno na cały metalowy świat.
„Now I have you with me, under my power
Our love grows stronger now with every hour
Look into my eyes, you will see who I am
my name is Lucifer, please take my hand”
Czy trzeba coś więcej dodawać niż to, że już prawie przy samych narodzinach metal stracił swą niewinność i na zawsze oddał się opiece ciemnej strony (na której oczywiście źle nie wyszedł).
Album „Black Sabbath” nie ukazał się na świecie w jednej wersji. Europejscy fani słuchali wersji płyty z coverem „Evil Woman” bluesowej formacji Crow, natomiast ich amerykańscy odpowiednicy cieszyli uszy autorską kompozycją zespołu pt. „Wicked Word”. Jak wieść niesie, dopiero w 1996 roku nakładem Castle Communications PLC ukazała się wersja zawierająca obie kompozycje (napisałem „jak wieść niesie”, bowiem tak się składa, że mam właśnie to wydanie i za cholerę „Wicked World” znaleźć nie mogę, jest niestety tylko „Evil Woman”). Napisałem niestety, bowiem cover „Evil Woman” to bez wątpienia najsłabszy element płyty – ot, zwykły blues, w dodatku od razu słychać, że nagrany podczas innej sesji (o wiele słabsza jakość, całość jest przytłumiona i nawet wiosło Tony`ego brzmi jak zwykła bluesowa gitara). Szlag człowieka trafia, przecież „Wicked World” to kolejna znakomita kompozycja zespołu, która wprost powala mroczną atmosferą. No cóż – nie można mieć wszystkiego, przecież i tak obcuję z ponadczasową płytą. A przecież „A Bit of Finger / Sleeping Village” jest kolejnym, dobitnym przykładem na to, iż „Black Sabbath” to nie jest płyta jakich wiele. Kolejne, bardzo „umrocznione bluesisko” z wprost powalającym wstępem z wokalem Ozzy`ego (warto w tym miejscu zwrócić uwagę, iż na tej płycie Osbourne śpiewa trochę w inny sposób niż znamy to z kolejnych płyt Sabbs i solowych krążków – głos ma trochę niższy, bardziej chropowaty – jakby zachrypnięty. Nie da się ukryć, że znakomicie pasuje on do charakteru omawianej płyty, która różni się stylistycznie w sposób najbardziej jaskrawy od reszty albumów Black Sabbath z Ozzym jako wokalistą). O ile, wspomniany powyżej, cover „Evil Woman” to zdecydowanie najsłabszy fragment „Black Sabbath” to druga cudza kompozycja umieszczona na „Black Sabbath” winna zadowolić każdego. Wieńczący płytę „Warning” z repertuaru Aynsley Dunbar’s Retaliation w zasadzie mógłby bez problemów być uznany za autorską kompozycję Sabbs – tak znakomicie wpasował się w album i kreuje praktycznie identyczny nastrój jak chociażby „The Wizard”, czy „Sleeping Village”. Wersja oryginalna tego numeru (być może także poprzez partie Hammondów) jest taka skoczna i…wesoła. Natomiast z interpretacji Black Sabbath aż kapie tłusty mrok. I to już wszystko, cała płyta za nami. Za oknem coraz większa ciemność… Cóż nam pozostaje? Nalać sobie wina i włączyć album jeszcze raz…