Trudno powiedzieć, aby „Double Vision”, nowy album Areny, był dla zwolenników zespołu zaskoczeniem. Zdaje się, że formacja już dawno postanowiła kontynuować ścieżkę obraną na cenionych płytach „Contagion” oraz „The Visitor” dodając do mieszanki elementy metalu, wyraźniej zarysowane chociażby na „Seventh Degree of Separation”.

Efekt był więc raczej łatwy do przewidzenia. „Double Vision” nie zaskakuje. Nie odbiega poziomem od dotychczasowych dokonań zespołu, ale niestety, zabrakło na albumie „iskry bożej” która spowodowała, że wspomniany tu „The Visitor” czy „The Unquiet Sky” były dziełami mocno zapadającymi w pamięć. Co nie oznacza, że „Double Vision” nie jest wart zainteresowania. Brakuje jednak w kompozycjach emocjonalnego zaangażowania, które udziela się słuchaczowi, gdy zespół postanawia przedstawić i opowiedzieć koherentną historię. Możemy oczywiście doszukiwać się zalążków konceptu, biorąc pod uwagę kształt ostatniej na albumie, monumentalnej, „The Legend of Elijah Shade” ale jest to w większym stopniu efekt nawiązań do „The Visitor” niż przejaw nowej jakości. Jak wspominał Clive Nolan w okresie poprzedzającym premierę płyty, założenia przyjęte w trakcie prac nad „Double Vision” były zgoła inne. Miał powstać album bardziej zwarty i skonkretyzowany, skupiony na kształtowaniu poszczególnych kompozycji w oderwaniu od całości. Wyzbycie się koncept albumowych naleciałości miało wpompować odrobinę świeżego powietrza w płuca formacji, która czuła się już odrobinę znużona tworzeniem ilustracji muzycznych dla z góry opracowanej i rozpisanej na wiele aktów historii.

Fakt, że „Double Vision” powraca do zdarzeń opowiedzianych na „The Visitor” wynikało w większym stopniu z próby połączenia premiery albumu z trasą świętującą dwudziestolecie wypuszczenia wspomnianej płyty na rynek. Co jednak najciekawsze, właśnie „The Legend…” okazał się utworem, który w największym stopniu nawiązuje do chlubnych dokonań zespołu z lat 90. Co nie znaczy oczywiście, że pozostałe kompozycje nie są warte uwagi. Wręcz przeciwnie. Tyle tylko, że niezależne utwory, takie jak „Zhivago Wolf”, „Poison” czy, wybrane na promocję wydawnictwa, „Mirror Lies” są utworami, których siła leży nie tyle w samej progresywnej konstrukcji, a ciężkich, wywodzących się z prog metalu riffach rozwodnionych w niektórych momentach wolniejszymi i bardziej klimatycznymi interwałami. Muzyka oparta na riffach nie każdemu musi służyć. Nie każdy też może odnaleźć przyjemność z wsłuchiwania się w uproszczone formy, oparte na bardziej „mięsistym” brzmieniu gitary. Tym bardziej, że elementy czysto progresywne obecne we wspomnianych kompozycjach zdają się być przyklejone niejako na siłę, po to tylko, aby lepiej wpasować ciężkie linie melodyczne. A jednak wrażenie robią bardzo dobre, chociaż nadal daleko im do poziomu ostatnich przed zawieszeniem działalności dokonań Porcupine Tree. Duża w tym zasługa świetnych linii melodycznych i wyrazistego wokalu Paula Manziniego odnajdującego się perfekcyjnie w twórczości z pogranicza czystego neo prog rocka i metalu.

Gdy porównuje jednak najnowszą płytę z moim osobistym faworytem z ostatnich lat twórczości Areny, wspaniałą płytą „The Unquiet Sky” porównanie to wychodzi na niekorzyść najnowszego dokonania zespołu. Nie tyle brakuje mi „konceptu” co kształtowania jednolitego klimatu, który potrafiłby utrzymać uwagę słuchacza przez czas trwania całego materiału. Zespół nie uniknął bowiem fragmentów słabszych, do których w moim odczuciu zaliczyć należy „Paradise of Thieves” oraz „Scars”. Nie są to utwory złe, ale nie poruszają w mojej głowie odpowiednich „strun”. Wrażenie zmęczenia, jakie wywołało u mnie „Paradise…” znika jednak wraz z utworem „Red Eyes” ponownie budowanym na genialnym riffie, którego nie powstydziłyby się zespoły stricte metalowe. Pozostaje jednak pytanie o wybór drogi, jaką podąża Arena. Zespół od dawna przyzwyczaja już swoich fanów do muzyki o zdecydowanie bardziej eklektycznym zabarwieniu łączącym wpływy operowe, metalowe progresywne z domieszką inteligentnego popu. A jednak odnoszę nieodparte wrażenie, że mam do czynienia z muzyką, która może nie znaleźć już nowych przedstawicieli, najbardziej dla zespołu niezbędnej, grupy oddanych fanów, w ciemno kupujących kolejne wydawnictwa zespołu. Stylistyczne rozczłonkowanie powoduje, że Arena będzie musiała ustawicznie walczyć o nowych popleczników, za każdym razem udowadniając, że ich muzyka warta jest zaangażowania czasu i pieniędzy. Dodam od razu, że jestem przekonany, iż „Double Vision” jest bezwzględnie warta zachodu. Do niektórych stylistycznych rozwiązań trzeba jednak najpierw się przyzwyczaić, a to przychodzi z czasem.

Kuba Kozłowski, Ocena: 4-

(Łącznie odwiedzin: 288, odwiedzin dzisiaj: 1)