Czekałem na nową płytę, być może odrobinę z rutyny i bardziej z przekonania, że należy na nią czekać niż z prawdziwej potrzeby – i dałem jej duży kredyt zaufania. Efekt końcowy nie okazał się jednak tego wart. Powracam więc do postawionego już pytania o emocje towarzyszące odsłuchowi. Jakie one były? W moim przypadku na pewno nie były żarliwe.
Przyznaję jednak, że początkowo nic na to nie wskazywało. Zapowiadający „Infinite” utwór „Time For Bedlam” zaskakiwał energią i nowoczesnym charakterem aranżacji. Cieszyć mógł czysty śpiew Iana Gillana (pomimo zbędnych nakładek z początku kompozycji), który jednak na całej płycie nie zdołał utrzymać równego poziomu a upływu lat i spadku formy nie da się zatuszować prostym efektem studyjnym. Jeżeli mówimy o samych kompozycjach, to wraz z kolejnymi utworami wspomniana energia, wyczuwalna na początku, wyraźnie ulatuje. Płyta, chociaż nie wzbudza zastrzeżeń pod względem kompozycyjno-technicznym sprawia wrażenie pozbawionej duszy. Jest zlepkiem mechanicznie odgrywanych akordów i podręcznikowych solówek. Być może „profesorom rocka” już po prostu nie wypada przybierać niektórych scenicznych masek, chciałbym jednak, aby rock pozostawał rockiem, czyli muzyką zbuntowanych bądź spragnionych zabawy. Deep Purple nie mają przeciwko czemu się buntować (chociaż podejmują taką próbę we wspomnianym „Time For Bedlam”). Deep Purple nie chcą już również oddawać się nieskrępowanej zabawie i nawet ten aspekt ma w ich twórczości słodko-kwaśny posmak (utwory „One Night In Vegas” i „On The Top Of The World”).
To, co jednak przeszkadza najbardziej, to uderzający profesjonalizm oraz chirurgiczna niemal dokładność producenta Boba Ezrina. Uwagę zwracają również nietrafione aranżacje (nakładki na głos Gillana w „Time For Bedlam” i „On The Top of The World”) oraz rutynowe, wyprane z odrobiny szaleństwa akordy i linie melodyczne (najdotkliwiej odczułem to w utworze „Johnny’s Band”). Album „Infinite” jest przykładem wybitnych zdolności muzycznych, które jednak poprzez lata rutyny wypracowanej w trakcie tysięcy koncertów prowadzą do artystycznej sztampy. W każdym razie ja nie potrafiłem szczerze zachwycić się zaproponowaną przez Deep Purple muzyką. Słuchając po raz kolejny „Infinite” zastanawiałem się, czy w roku 1970, poznając po raz pierwszy płytę „In Rock”, ktoś mógł dojść do wniosku, że jest to album zbyt wygładzony i sterylny, aby przemówić do wyobraźni słuchacza. Myślę, że nie. Wbrew propagandzie sianej przez co bardziej „alternatywnych” znawców muzycznej sceny – albumy legendarne nie stają się legendami dlatego, że miały więcej szczęścia, albo trafiły w odpowiedni moment w rynkowej koniunkturze. Stają się klasyką ze względu na swój wyjątkowy poziom artystyczny, potwierdzany zresztą przez kolejne pokolenia.
O ile więc zachwycam się na przykład „In Hearing Of” zespołu Atomic Rooster, to nie powiem, że zasługiwał on na uznanie w większym stopniu niż wydany w tym samym czasie „IV” Led Zeppelin czy „Aqualung” Jethro Tull. Tak samo jest z „Infinite”, mogę doceniać melodie i pomysły, ale po kilku odsłuchach wrócę jednak do „Machine Head” albo, odnosząc się do bliższej historii zespołu, włączę „Purpendicular”. Czy „Infinite” zostanie kiedykolwiek wymieniona jednym tchem wraz z „Fireball”, „Machine Head” czy nawet „Burn” i „Stormbringer”. Nie ma na to szans.
Być może trzeba mnie zaliczyć do grona malkontentów, którzy nie potrafią cieszyć się z rzeczy współczesnych żyjąc przekonaniem, że „to, co dobre już było”. Niech i tak będzie. Nie przesądzam zresztą werdyktu, ale ktoś będzie musiał użyć silnych argumentów abym inaczej spojrzał na najnowszą płytę Deep Purple. Ja sam takich argumentów nie dostrzegam.
Kuba Kozłowski, Ocena: 3+U nas obowiązuje skala szkolna:
1- poniżej wszelkiej krytyki
2- cudem się prześlizgnął
3- przeciętnie, ale w normie
4- synu, jesteśmy dumni
5- gratuluje prymusie!
6- blisko absolutu
Recenzja ta w zmienionej formie znalazła się pierwotnie w serwisie DNA Muzyki. Co szkodzi i tam zajrzeć, prawda:)
(Łącznie odwiedzin: 108, odwiedzin dzisiaj: 1)