W historii rocka niewielu jest artystów, których określić można mianem „śpiewaków”. Terminowi temu odpowiada angielskie słowo „singer”. Za tym właśnie określeniem kryją się o wiele szersze wymagania i zdolności niż te, którymi władali nawet najpopularniejsi i najbardziej podziwiani „wokaliści”.

Wokalista nie musiał trafiać równo w nuty. Nie musiał dysponować wysoką skalą głosu czy nienaganną techniką. O ile każdy bez większego zastanowienia wskaże Micka Jaggera, Davida Bowiego czy chociażby Roberta Planta jako genialnych wokalistów, to żaden z nich nie mógłby uchodzić za „śpiewaka”. Ich talent nie była aż tak bogaty, zdolności nie były aż tak oczywiste. To ich sceniczna prezencja i indywidualny styl pozwalały na sprawne poruszanie się po koncertowych arenach.

W przypadku Freddiego Mercurego było inaczej. To prawda, że jako artysta rockowy nie miał sobie równych a jego sceniczny wizerunek przykuwał uwagę niczym najsilniejszy magnes neodymowy. Bez wątpienia – niczym wytrawny showman – potrafił szokować, wzbudzając równocześnie uwielbienie. Porywał tłumy energetycznymi rockowymi hymnami by chwilę później wywołać głębszą refleksję miłosną balladą, zmuszając setki tysięcy osób do milczenia. Robił wszystko to, co najwięksi gwiazdorzy tamtych lat – niejednokrotnie z lepszym efektem. Miał jednak nad nimi przewagę – swój głos. Pełny, czysty i niezawodny głos dysponujący najpewniej aż czterooktawową skalą (chociaż naukowo – a prowadzono takie badania – udało się potwierdzić trzy oktawy). Freddie mógł śpiewać wszędzie. Jego przepełnione teatralnością obycie i łatwość z jaką rozkochiwał w sobie tłumy otwierała przed nim bramy do opery, operetki, teatru – mógł błyszczeć w blasku reflektorów wszędzie tam, gdzie znajdowali się ludzie potrafiący docenić czystej wody talent. Wybrał jednak karierę rockmana w zespole Queen pisząc obszerny i najwyższej próby rozdział w księdze światowej historii rock and rolla.

A wydawałoby się, że droga do pełnych sal i stadionów znajdujących się w najbardziej przepełnionych blichtrem miastach świata nie mogłaby być dla Freddiego bardziej odległa. Przyszły muzyk urodził się jako Farrokh Bulsara na wyspie Zanzibar administracyjnie należącej do kurczącego się już dominium brytyjskiego. Jego rodzice pochodzili z Indii a na wyspę afrykańską sprowadziła ich pogoń za chlebem. Tam właśnie ojciec Farrokha mógł poświęcić się swojej pracy dla brytyjskiej administracji. Młody Farrokh szybko jednak trafił do rodzinnego kraju rodziców, gdzie uczęszczał do typowo brytyjskiej szkoły dla młodych gentelmanów, szkolącej i wpajającej ludności kolonialnej zasady i wzorce brytyjskie. Freddiego (bo już wówczas tak kazał na siebie wołać) nie trzeba było jednak nakłaniać do przyjęcia brytyjskiej kultury za swoją. Szczególnie jeżeli chodziło o kulturę popularną. Jak wspominali ówcześni przyjaciele Freddiego ten nigdy nie poddał się urokowi lokalnego „okna na rozrywkowy świat”, który jasnym blaskiem rozświetlał monotonne dni tamtejszych mieszkańców. Indyjski Bollywood z jego naiwnym ale pełnym przepychu gwiazdorstwem nie przypadł Freddiemu do gustu. Mercury od początku spoglądał w stronę Wysp Brytyjskich. I to już wówczas, gdy zakładał pierwsze zespoły.

Gdy Zanzibar zaczął walkę o niepodległość a sytuacją polityczną na wyspie wstrząsały coraz to nowe niepokoje i pogromy rodzice Freddiego postanowili przenieść się wraz z rodziną do Londynu aby zasilić prężną i rosnącą kolonię indyjskich emigrantów. Jako Parsowie (wyznawcy zaratusztranizmu) nie wpasowywali się w lokalną, zdominowaną przez hinduizm sytuację społeczną. Dzięki temu jednak asymilacja Freddiego z wielkomiejską kulturą Londynu okazała się jeszcze prostsza. Okres ten charakteryzował się jednak problemami finansowymi i koniecznością parania się bardziej przyziemnymi zajęciami. Konieczność znalezienia środków do życia zmuszała Frddiego chociażby do sprzedaży ubrań na rynku, wraz z ówczesną dziewczyną Mary Austin. Mary, partnerka Freddiego z tamtych lat i późniejsza asystentka pozostanie najważniejszą osobą w jego życiu aż do śmierci. Tam właśnie poznał gitarzystę zespołu Smile, Briana Maya i po pewnym czasie podjął decyzję o wspólnym założeniu formacji, która ostatecznie przyjmie nazwę Queen.

To Freddie zaprojektował wspaniałą heraldykę zespołu zawierającą w sobie odniesienia do znaków zodiaku poszczególnych członków formacji. To również on wymyślił nazwę, i chociaż w późniejszym czasie kontrowersyjny szyld bardzo często przywoływany będzie w konotacji z jego homoseksualnymi upodobaniami, to zgodnie ze słowami samego Freddiego, jedyne co motywowało go na początku istnienia zespołu to nadanie formacji „królewskiego, szlacheckiego sznytu”. Tak bowiem jego zdaniem prezentowali się na scenie. Nazwa Queen miała w sobie coś inspirującego, wzniosłego i w jasny sposób odwoływała się do kulturalnych i społecznych sympatii Brytyjczyków.

Nie można oczywiście zespołu Queen sprowadzać tylko i wyłącznie to talentu Freddiego, formacja zaistniała bowiem tylko i wyłącznie dzięki zgraniu wielu indywidualności dysponujących nieprzeciętnymi możliwościami. Nie da się jednak nie zauważyć jak wiele najgenialniejszych utworów grupy wyszło spod rąk Mercurego. Freddie okazał się sprawnym kompozytorem, a oprócz dysponowania wybitnym wokalem był nienajgorszym pianistą (profesjonalną naukę gry otrzymał jeszcze w Indiach) i przyzwoitym gitarzystą. To on napisał „Somebody To Love”; klasycznie rockowy „Crazy Little Thing Called Love”, „We Are The Champions”, „Killer Queen”, „Love of My Life” (dedykowane Mary Austin) czy bombastyczne, legendarne niemal „Bohemian Rhapsody”.  Co ciekawe jego utwory cechowało wyraźne rozwarstwienie stylistyczne – oprócz piosenek niezwykle prostych, składających się z raptem kilku akordów (jak chociażby „Crazy Little Thing…”) pojawiały się dzieła niezwykle skomplikowane z wielorakimi, nakładającymi się na siebie liniami melodycznymi, budującymi porażający, technicznie zaawansowany efekt („Bohemian Rhapsody”). Dziwi to tym bardziej, że Freddie (kierowany jednak chyba zbytnią skromnością) często powtarzał, że w minimalnym jedynie stopniu potrafi czytać muzykę.

Jego talent kompozytorski połączony ze wspaniałym głosem i zdolnością do porywania tłumów nadał Queen niezwykłego, niepowtarzalnego charakteru. W czasach świetności zespołu, przy całym szacunku dla geniuszu Maya, Taylora i Deacona, nieprzebrane tłumy fanów przybywały na koncerty by podziwiać Mercurego i to on przejmował rolę szamana wprowadzającego tłumy w niemal religijny trans.

Działo się to pomimo jego wyraźnie homoseksualnego ukierunkowania, które w tamtych latach nie było w Wielkiej Brytanii postrzegane w sposób pozytywny. Zresztą dopiero kilka lat wstecz przestało być przestępstwem a do połowy XX wieku w Brytyjskich więzieniach kary za homoseksualizm odsiadywało kilkadziesiąt tysięcy osób. Trzeba jednak przyznać, że Freddie Mercury nie epatował swoimi prywatnymi wyborami. Nie starał się zrobić ze swojej orientacji karty przetargowej i argumentu wspomagającego budowanie swojej scenicznej osobowości. Freddie był taki, jakim był naprawdę – tego nie zamierzał ukrywać. Nigdy jednak nie zaangażował się ani w sprawy polityczno-społeczne brytyjskich gejów ani w ruch LGBT. W jego życiu dominowały dwa światy – ten w którym był wokalistą Queen oraz ten, w którym oddawał się hedonistycznym przyjemnością i wyzwaniom, które niejednego „postępowego” mieszkańca Londynu przyprawiłyby o zawał serca. Swoje seksualne przygody i poszerzanie własnych horyzontów cielesnego wyuzdania starał się jednak trzymać z dala od mediów. Nie epatował nimi i nie rozgłaszał. Traktował jako swój prywatny wybór nie wpływający i nie determinujący jego roli, jako artysty. Mercury był pod wielkim wpływem gejowskiego podziemia Nowego Jorku, Monachium czy Londynu. Brał aktywny udział w jego zwyczajach i ekscesach. Czynił to jednak w tajemnicy i z chęci spełniania własnych potrzeb seksualnych, nie dążąc ani do afirmowania swojego stylu życia ani nie wymuszając społecznej akceptacji. Co więcej, bardzo szybko nudził się hermetycznymi stosunkami panującymi w obrębie gejowskich społeczności wymienionych miast.

Kup książkę w super cenie!

35,90 zł

22,00 zł

Kończąc ten temat wydaje się zasadnym aby wspomnieć, że wszystkie historie o udziałach Freddiego w orgiach, niecodziennych praktykach czy narkotykowych imprezach pochodziły nie od niego a od najbliższych współpracowników, paparazzich czy kochanków, którzy po przedwczesnej śmierci artysty postanowili wykroić dla siebie kawałek z wielkiego tortu sławy. Zarzuty w stosunku do Mercurego miały zresztą inny charakter. Uogólniając można powiedzieć, że nie życie prywatne muzyka zdeterminowało sposób w jaki postrzegano Freddiego. Opinia publiczna, a w szczególności organizacje walczące o zwiększenie świadomości społeczeństwa o przeciwdziałaniu AIDS nie mogły pogodzić się z faktem, że Mercury – będąc jedną z największych gwiazd i idoli swoich czasów – postanowił samemu poradzić sobie z piętnem jaki odcisnęła na nim choroba. Organizacje te nie mogły bądź nie chciały zrozumieć, dlaczego niemal do ostatnich dni utrzymywał fakt choroby w tajemnicy. Publicznie w sposób wyzbyty jakiegokolwiek humanitarnego aspektu odżegnywano go od czci i chwały zarzucały mu, że wbrew dobru ogółu nie zechciał umierać na oczach całego świata.

Decyzja Mercurego, aby, pomimo medialnych doniesień i wypływających od czasu do czasu zdjęć ukazujących go w zaawansowanym stadium choroby, nie potwierdzić oficjalnie swojego stanu zdrowia wynikała z charakteru Freddiego. W ciągu całej swojej muzycznej kariery pozostawał on osobą o niezwykle skrytym charakterze. Uwidaczniało się to przede wszystkim w nastawieniu Freddiego w stosunku do osób, których znał jedynie pobieżnie. Uwidaczniało się to również w jego niechęci do udzielania wywiadów czy w fakcie utrzymywania swoich prywatnych wyborów w tajemnicy. Nic dziwnego, że tragiczna wiadomość o chorobie, przed którą drżała cała społeczność gejowska niezależnie od szerokości geograficznej nie mogła stać się pożywką dla mediów. Wiadomość o chorobie aż do roku 1995, kiedy udało się naukowcom zastosować skuteczną terapię oddalającą widmo śmierci od nosicieli wirusa oznaczała wyrok śmierci. Freddy postanowił z wyrokiem tym poradzić sobie w gronie najbliższych przyjaciół za co należy mu się jedynie szacunek. Freddie Mercury odszedł 24 listopada 1991 roku w Londynie. Pozostawił po sobie zdruzgotanych przyjaciół i wspaniały dorobek muzyczny, który zapewnił jego nazwisku nieśmiertelność.

Jakub Kozłowski: Entuzjasta muzyki hard rockowej, progresywnej, metalowej oraz klasycznego southern rocka. W zasadzie entuzjasta rocka i heavy metalu wszelkich odmian. Były dziennikarz Lizard Magazyn, twórca i redaktor naczelny strony Muzyka z Bocznej Ulicy, dziennikarz Radia Poznań, tłumacz takich pozycji jak „W bocznej ulicy. Historia muzyki niegranej”, „Prawdziwy Frank Zappa”, „Ryk Bestii” czy „Dla dobra metalu”. W jego tłumaczeniu ukaże się również autobiografia Davida Vincenta i oficjalna biografia Paradise Lost. Nałogowy nabywca płyt wszelakich.

CZY CHCIELIBYŚCIE ZOBACZYĆ MUZYKĘ Z BOCZNEJ ULICY W POSTACI TRADYCYJNEGO, DRUKOWANEGO KWARTALNIKA?

Drodzy miłośnicy wspaniałej muzyki – niemodnej, niegranej, niepopularnej. Muzyki zbyt ambitnej na mainstream. Muzyki już zapomnianej i odchodzącej do lamusa – czy Wy też uważacie, że na Polskim rynku brakuje pisma muzycznego skierowanego bezpośrednio do Was? Spełniającego wasze potrzeby? Pisma, które nie ustawałoby w próbach przybliżenia wam muzycznych perełek z przeszłości bądź skierowania uwagi na nowe, dotąd nieznane twórcze alejki?

Wesprzyj nasz projekt! Przekazując datek na Pomagam.pl

(Łącznie odwiedzin: 1 671, odwiedzin dzisiaj: 2)