Black Sabbath jest zespołem, do którego mogę wracać codziennie nie obawiając się uczucia znużenia. Do twórczości birminghamczyków wracam zresztą częściej niż do Led Zeppelin. O ile bowiem płyty Zeppów wydają mi się odrobinę lepiej skonstruowane, bardziej przemyślane i intrygujące, to czysta siła i prostota bijąca z najsłynniejszych albumów Iommiego wygrywa z bluesującą gitarą Page’a.
Nie potrafiłbym jednak zupełnie jednoznacznie i bez głębszych wątpliwości wskazać jednego albumu, który powinien trafić na szczyt listy najlepszych longplay’ów nagranych przez klasyczny skład zespołu (dla uproszczenia odkładam na bok równie intrygującą historię formacji z Dio czy, w mniejszym stopniu, Tony’m Martinem). Problem polega na tym, że nie wiem czy należy docenić pionierską wyjątkowość „Black Sabbath” kosztem genialnego muzycznie „Paranoid”? Czy wskazać na historyczne znaczenie „Master of Reality” dla kształtowania późniejszych gatunków sludge i stoner czy pierwszeństwo dać niemożliwie przebojowemu, wypełnionemu genialnymi melodiami „Sabbath Bloody Sabbath”?
Starając się przyjąć w miarę możliwości obiektywne stanowisko, stając z boku i spoglądając na całość dokonań oczami osoby, która mogłaby o Black Sabbath nigdy nie słyszeć, mógłbym – ale tylko mógłbym – wskazać „Sabbath Bloody Sabbath”. Jest to bowiem płyta kompletna. Nie znaczy to, że poprzednim albumom czegoś brakowało. Mam jednak wrażenie, że, generalizując oczywiście, na przyswojenie zawartości „Master of Reality” czy, niedocenianego, „Vol. 4” potrzeba więcej czasu. „Niedzielnego słuchacza” debiut Sabbathów może ponadto zniechęcać swoją, jeszcze mocno tradycyjną, bluesującą, formą. Ten sam słuchacz może nie kupić z kolei „Paranoid” ze względu na zupełnie spartoloną – choć obecnie legendarną – okładkę. W przypadku „Sabbath Bloody Sabbath” wszystkie trybiki zadziałały tak jak należy: autoprezentacja dopełnia się z muzyką, projekt graficzny z klimatem tekstów i utworów. Czyli innymi słowy, jest to album doskonały. Zresztą o jego wyjątkowości przekonani byli sami muzycy – „Sabbath Bloody Sabbath” stanowił ostatnie arcydzieło składu z Ozzym, o czym frontman wielokrotnie wspominał. Żadna z kolejnych płyt (chociaż nadal prezentowały poziom niedostępny dla większości innych zespołów) nie dorównała wcześniejszym arcydziełom. „Sabbath, cholerny Sabbath” – bo raczej to mieli na myśli dziennikarze Melody Makera, którzy jako pierwsi wykorzystali zwrot w nagłówku jednego z artykułów – stanowił ostateczną eksplozję talentu i artystycznych możliwości składu, który powolutku, ale z godną lepszej sprawy konsekwencją, dążył do samozniszczenia – tak fizycznego jak i mentalnego.

Również fani docenili „Sabbath Bloody Sabbath” i to już w dniu światowej premiery. Jego wyjątkowa pozycja w dyskografii BS potwierdzona została przez kolejne lata, ugruntowana i umocniona niezliczonymi zestawieniami i rankingami w ramach których piąty album zespołu regularnie lokował się w górnych rejonach pierwszej dziesiątki. Co jednak najważniejsze, legendarną pozycję płyty wciąż potwierdza odsłuch. Płyta nie straciła nic ze swojej siły oddziaływania pomimo upływu lat i popularności setek innych formacji, które niejednokrotnie grały ciężej, lepiej technicznie, głośniej i z większą energią od Sabbathów. Nie wiem co prawda, jakie konkretne uczucia towarzyszyły ludziom, którzy w 1973 roku wyciągnęli nowiuteńki winyl z koperty i po raz pierwszy opuścili igłę, ale mogę przypuszczać, że przynajmniej część tych emocji nadal towarzyszy im podczas odsłuchu. W każdym razie ja nadal cieszę się jak dziecko chwytając za płytę. A słyszałem ten album dziesiątki razy!
Co tam nowości, czy często niezbyt pasjonujący bądź źle zagrany retro rock. Po co mi kolejne odmiany ciężkich stylistyk, szukanie drogi do przełamywania kolejnych ekstremów. Żadna nowa płyta nie wzbudziła we mnie tyle entuzjazmu ile wywołują pierwsze takty utworu tytułowego (co ciekawe, w latach 70. kawałek przepadł na listach, co tylko potwierdza, że tak wówczas jak i teraz listami można co najwyżej rozpalać w kominku). Jest to chyba najmocniejsze otwarcie płyty Sabbathów od czasu „War Pigs” z „Paranoid” nad którym zresztą ma tą przewagę, że gnana bardziej konkretnym, męskim riffem, od razu wbija się prosto w czerep. A w okolicach czwartej minuty robi się jeszcze ciężej. Drugi w kolejności „A National Acrobat” to kolejny wiecznie zielony klasyk, należący bez najmniejszych wątpliwości do tych spośród utworów Black Sabbath, które rozpoznaje się w ułamku sekundy (bardzo żałowałem, że akurat jego zabrakło na koncernie Sabbathów w Krakowie). Ponownie, doskonały riff, genialny klimat i lekko histeryczna barwa głosu Ozzego komponują się tutaj idealnie z odrobinę nietypowym tekstem. Nnietypowym, gdy zrozumie się jaka była intencja Geezera Butlera, gdy go pisał – odsyłam do biografii Ozzyego. Potem instrumentalny, odrobinę nietrafiony przerywnik „Fluff”, który pasuje tu trochę jak uczennica katolickiej szkoły na imprezie zorganizowanej przez Antona LaVey’a i kolejne niemal epickie dzieło, czyli wspaniała rock’n’rollowa, monumentalna „Sabbra Cadabra”. Prawdziwy energetyk a przy okazji utwór niezwykle porywający dzięki wyraźnie szybszemu, niemal „motorowemu” zacięciu. Gdyby Sabaci na kolejne albumy – te, o których wielu spośród fanów bezrefleksyjnie mówi „gnioty”, czyli „Technical Ecstasy” i „Never Say Die” – zachowali chociażby po jednym utworze z „Sabbath Bloody Sabbath” bez wątpienia kolejni znawcy cmokaliby nad ich wyjątkowym, „wyrafinowanym” poziomem artystycznym.

Co dalej na płycie? „Killing Yourself to Live” które na tle wcześniejszych kompozycji wypada odrobinę blado, brakuje mu bowiem elementu, który decyduje o chwytliwości kompozycji. Nadal jest to jednak bardzo emocjonalny utwór, którego melodia w połowie trwania kompozycji ulega diametralnej przemianie, nabierając przy tym energii. W booklecie do zremasterowanego wydania przeczytałem, że utwór ten (jak i cała płyta) zainspirowała muzycznie ruch grunge (wątpliwe) a „Kiling Yourself to Live” bez najmniejszego problemu znaleźć mogłoby się na albumie „Nevermind” Nirvany. No cóż.., Można by polemizować i w cale nie wymagałoby to wzniesienia się na wyżyny intelektu.
Dalej „Who Are You”, malutka kompozycja, której główną zaletą pozostaje fakt, że napisał ją Ozzy Osbourne, który, jak wiadomo, na niczym nie grał i nie komponował (nawet na swoich solowych albumach – zobacz tu). „Who Are You” to prościutka melodyjka wystukana jednym paluchem przez Ozzy’ego na syntezatorze Mooga, ale trzeba przyznać, że i ona cechuje się wyrazistym charakterem, co, do pewnego stopnia, uprawomocnia jej włączenie na album. Dzięki „Looking For Today” wracamy do bardziej rockowego, żywiołowego oblicza Sabbathów, znanego chociażby z „Sabbra Cadabra”. Na koniec przepiękny, nie wiem nawet czy nie najlepszy na całym i tak doskonałym albumie, „Spiral Architect” – utwór nie dość, że o progresywnym zacięciu, to wzbogacony doskonałą linią wokalną, klimatycznym intro, i rozbudowaną aranżacją nadającą utworowi bardziej nierzeczywistego charakteru. Może brakuje tu charakterystycznego dla Black Sabbath ciężaru, ale bez wątpienia płyta kończy się jednym z najbardziej ambitnych utworów w historii zespołu.
Jeżeli miałbym kogokolwiek, kto ostatnie sześćdziesiąt lat spędził w wykopanej w lesie jamie, przekonać do polubienia Black Sabbath, to wręczyłbym mu do ręki „Sabbath Bloody Sabbath”. Mamy tu wszystkie elementy wyróżniające zespół: fantastyczne melodie, potężne riffy, emocjonalny śpiew Ozzego, dokładną jak w zegarku pracę sekcji rytmicznej i klimat, klimat, klimat. Arcydzieło ery gigantów rocka i właściwie do tej konkluzji wystarczyło sprowadzić recenzję. Czy jest to płyta najlepsza w dyskografii zespołu? Nie wiem… i chyba nigdy nie będę tego w stanie jednoznacznie stwierdzić. Właśnie to decyduje o legendarnej pozycji Black Sabbath, bowiem płyt na miarę „Sabbath Bloody Sabbat” zespół nagrał dużo więcej.
Kuba Kozłowski, Ocena: 6
1- poniżej wszelkiej krytyki
2- cudem się prześlizgnął
3- przeciętnie, ale w normie
4- synu, jesteśmy dumni
5- gratuluje prymusie!
6- blisko absolutu

(Łącznie odwiedzin: 1 058, odwiedzin dzisiaj: 1)