Bez wątpienia jest to najlepszy album niemieckich prekursorów tzw. Pirate Metalu, spierać się nie ma sensu bo to arcydzieło nie tylko, nowo powstałego wtedy „gatunku”, ale po prostu ogólnie pojętego heavy metalu. Album wypełniony jest po brzegi niesamowitymi riffami, masą wspaniałych, zapadających w pamięć melodii i świetnych tekstów.
W swoim czasie było to niewątpliwie oryginalne i wyróżniające się granie. Klimat jaki tworzą „Evilution”, „Running Blood” i „Battle of Waterloo” (konkurować z nim może tylko „Treasure Island” z płyty „Pile of Skulls”) to kolejna cecha na plus. Jest podniosły, majestatyczny, a jednocześnie pełen mocy. Pamiętam jak kiedyś wracając skądś pks-em słuchałem tej płyty, a za oknem zachodziło słońce, niebo skąpane było w czerwonej poświacie, powoli nastawał mrok. Soundtrackiem do tego zjawiska było intro do „Evilution”. Wciąż gdy słyszę ten utwór mam przed oczami ten obraz, coś niesamowitego. Kompozycje takie jak nieśmiertelny, koncertowy hymn „Riding the Storm”, „Marooned”, „Tortuga Bay” czy „Bad to the Bone” to już konkretne, szybkie i melodyjne galopady w których nie sposób nie śpiewać razem z zespołem, klasyka w ich dorobku. Album pomimo tylu już lat od nagrania nie starzeje się ani trochę.
Rok w którym ukazał się „Death or Glory” to szczyt popularności Running Wild i najlepszy skład, którym dysponował Rolf, na basie był wciąż Jens Becker (obecnie od dawna w Grave Digger), na drugiej gitarze Majk Moti, a za garami Iain Finlay. Wtedy też dawali najlepsze koncerty. Drobną tego namiastką jest nagranie jednego z występów w niemieckim klubie, które był niejako rozgrzewką przed pełną trasą. Materiał ten ukazał się na kasecie VHS („Death or Glory Tour”), a w chwili obecnej krąży też na dvd jako bootleg. Dziwi mnie bardzo, że pomimo swojej popularności na przełomie lat 80-tych i 90-tych nigdy nie koncertowali poza Europą. Płyta „Death or Glory” nie tylko ponowiła sukces „Port Royal”, ale przerosła go dwukrotnie osiągając 100 tys. sprzedanych egzemplarzy albumu w samych Niemczech stając się running-wildowym bestsellerem. Szkoda tylko, że niedługo po wydaniu płyty szeregi zespołu opuścili kolejno Ian Finlay oraz Majk Moti. Niestety mimo sukcesu, było to czas w którym grupa przechodziła szereg problemów personalnych i nie dało się obyć bez strat.
Jak sami widzicie, wyrażam się o tej płycie w samych superlatywach. Inaczej być nie może, bo po prostu uwielbiam ten album, nie powiem i nie dam powiedzieć o nim złego słowa. Młodym słuchaczom, którzy dopiero przymierzają się do Running Wild polecam zacząć właśnie tutaj, „Under Jolly Roger”, chociaż przełomowy i udany, zostawcie sobie na potem.
Przemysław Bukowski