Błogosławieni Amerykanie, którzy mogą się radować tak oddanymi piewcami amerykanizmu jak Bruce Springsteen. Urodziwszy się w Polsce już dawno zostałby zapewne wbrew swojej woli zawłaszczany przez rodzimych narodowców. Jako, że Jankesi wolą nieco radośniej niż my celebrować swoją narodową dumę i patriotyzm, ochoczo manifestują to oddając nabożną cześć takim właśnie rodzimym twórcom jak Bruce.
Nie wiem, którą dokładnie płytę Bossa wymieniłbym jako najlepszą, ale na pewno byłaby to któraś z trójki Born To Run, River lub Nebraska. Na późniejszych Bruce poszedł już pełną parą w amerykański mainstream, z którym flirtował wszak od samego początku kariery. No ale to przeca working class hero w najczystszej postaci, żywe i namacalne uosobienie amerykańskiego snu, w którym każdy może stać się kimkolwiek zechce, w tym przypadku bogiem sceny. No ale nie zawsze było tak łatwo, facet przeszedł co swoje, patologię w domu, granie po ulicach, zmaganie z deprechą, co ciekawe wstręt do używek, za wyjątkiem muzyki właśnie. I ta używka zaprowadziła go na szczyty, a pierwszym znaczącym krokiem, od którego odbił się z mocą wodospadu Niagara, była płyta, na której oznajmił światu, że urodził się by biec. Biec czy uciekać? W tym przypadku nieważne, ważne że do przodu. I to z całych sił.
Bruce pokazał nam tu to, co właściwie mógł zobaczyć każdy, kto odwiedziłby amerykańską prowincję połowy lat 70-tych XX wieku. Przykurzone schody prowadzące do drewnianej sieni rozwalającego się domu. Autostrada po której jeździ się tylko w jedną stronę, z zapyziałem redneckowej prowincji do dużego miasta. Młodzi ludzie bez perspektyw, spoglądający w przysłowiowe lornetki butelek, uciekający do miejskich molochów, pozostawiwszy gówniarskie marzenia na rdzewiejących bocznicach kolejowych. Szemrane interesy, by dorobić do marnej pensji i zaimponować kobietom i kompanionom. Miłosne rozterki topniejące w twardym zderzeniu z brutalną prozą codzienności. Ludzkie upadki i wzloty targające zwykłymi szarymi ludźmi. Fizyczna robota od pierwszego do pierwszego by zarobić na życie, a na sobotniej potańcówce rozkoszować się oglądaniem z dumą obnoszonych, ukwieconych sukienek dziewczyn z sąsiedztwa.
A wszystko to przedstawione jest za pomocą naprawdę prostych, lecz jakże szczerych środków. To tutaj springsteenowski E-Street Band zagrał na poziomie niebotycznym. To tutaj gitarowy żar rozpalił serca amerykańskiej publiki, stając się manifestem rozgoryczonego wypaloną hippisowską rewolucją pokolenia. To tutaj Bruce przejął od Dylana pałeczkę moralnego sumienia Ameryki stając się papierkiem lakmusowym wszelakich jankeskich bleeding-heartsów. Tutaj rozkwitło to, co przez całą karierę Bossa stanowiło jego siłę. Gitarowa pasja, niebywała szczerość płynącego prosto z serca przekazu i czysta, żywa moc kopiącego tyłki i trafiającego prosto w serca wykonania, a wszystko solidnie zakotwiczone w amerykańskiej korzennej tradycji. I to nie zmieniło się do dziś.
Ireneusz Wacławski