Wyjechaliśmy z Bydgoszczy we wtorek 6 września 1994 po południu. Było nas pięcioro: Grażyna, Irek, Janek, Adam i ja. Wieczorem zameldowaliśmy się na nocleg w Szklarskiej Porębie, w jednym z zaprzyjaźnionych pensjonatów. Rano ruszyliśmy do Pragi. Każdy z nas trzymał przy sobie skarb – podłużną niewielką niebiesko-zielonkawą kartę, ozdobioną u góry logiem volkswagena (sponsora trasy, który właśnie wprowadzał na rynek kolejną wersję Golfa III w wersji PF). Niżej białe litery układały się w magiczny napis: PINK FLOYD IN CONCERT. Pamiętam jeszcze grafikę, która zdobiła ów bilet. Była to ta sama kombinacja figur geometrycznych, którą umieszczono na okładce i wyklejce książki stanowiącej część boksu Shine On. Znalazło się w nim osiem ważniejszych albumów zespołu oraz dodatkowa płyta The Early Singles. Żałuję, że mój bilet włożony do książki później gdzieś przepadł w trakcie przeprowadzki. Praga okazała się średnio gościnna. Zanim bezpiecznie zaparkowaliśmy samochód zdążyliśmy zaliczyć mandat od czujnej policji za próbę wjazdu pod prąd w niezbyt czytelnie oznakowaną uliczkę. Później jeszcze zasmakowaliśmy jednego z najdroższych piw, jakie niefrasobliwie zafundowaliśmy sobie nieopodal mostu Karola (dalej było znacznie tańsze…).

Po krótkim spacerze uliczkami starego miasta ruszyliśmy z gęstniejącym tłumem melomanów w stronę stadionu Strahov, którego podwoje otwarto już o 14.00. Obiekt wywierał spore wrażenie, wszak mógł pomieścić ponad 250 tys. widzów i jak twierdził lokalny przewodnik był największym stadionem piłkarskim oraz drugim co do wielkości obiektem sportowym na świecie. Dziś lata świetności ma już dawno za sobą i prawdopodobnie niebawem w obecnym kształcie zakończy żywot. Ponoć lokalni deweloperzy już zacierają ręce. Wróćmy jednak do roku 1994. Scenę, przypominającą olbrzymią muszlę koncertową umieszczono na krańcu płyty. Po obu jej stronach znajdowały się potężne zestawy głośnikowe, a dodatkowe trzy umieszczono na koronie. Dźwięk był niezwykle czysty, przestrzenny i wręcz sterylny, co zaraz przypomniało mi używany wcześniej przez zespół osławiony Azimuth Co-ordinator. Nim rozległy się pierwsze takty słychać było zapętlony miks oparty o efekty z albumu Ummagumma. Pogoda nie rozpieszczała, w powietrzu unosiła się mżawka. To jednak nie miało znaczenia ani dla nas, ani dla ponad stu piętnastu tysięcy pozostałych fanów. Ważne było spełniające się właśnie jedno z największych marzeń. Grupa zawitała do Pragi w ramach tournee promującego studyjny album The Division Bell. Wówczas nie zdawałem sobie sprawy, że była to ostatnia okazja zobaczenia legendarnej grupy na żywo, choć już bez jednego z jej ważniejszych członków.

Rozpoczęli dość punktualnie. Scena zaczęła mienić się ruchomymi punktami świetlnymi imitującymi gwiazdy, zaś w głośnikach pojawił się leniwie rozwijający się wstęp do Shine On You Crazy Diamond. Pamiętam też moje wyczekiwanie na główny motyw muzyczny i zaskoczenie, gdy usłyszałem, że perkusja Nicka Masona w decydującym momencie zabrzmiała nieco zbyt późno… To jednak były jedynie drobiazgi. Napięcie rosło. Chwilę później pojawił się znajomy, znacznie młodszy utwór Learning to Fly. Był to początek spektaklu, w którym tradycyjnie główną rolę odgrywał okrągły ekran, służący nie tylko do prezentacji wideo, ale także jako tło do niesamowitej gry świateł emitowanych przez rozmieszczone na jego obwodzie wielobarwne reflektory. Dalej usłyszeliśmy kolejno What Do You Want From Me, On the Turning Away, Take It Back, A Great Day for Freedom, Sorrow Coming Back to Life, czyli utwory z dwóch płyt nagranych bez Watersa. Na zakończenie pierwszej części muzycy przypomnieli dawno nie wykonywaną na żywo kompozycję One of These Days, otwierającą album Meddle (1971). Spojrzeliśmy na siebie z zaskoczeniem i nieukrywaną radością.

Po kilkunastominutowej przerwie, w czasie której mżawka gęstniała coraz bardziej, czekało nas kolejne zaskoczenie. W głośnikach pojawiły się znajome sygnały z kosmosu, a w ślad za nimi Astronomy Domine, czyli pierwszy utwór z The Piper at the Gates of Dawn (1967), płyty nagranej jeszcze z Sydem Barrettem. Zabrzmiał nadspodziewanie świeżo i współcześnie. Kolejne trzy nagrania Breathe, Time oraz Breathe (Reprise) przypomniały kultowe dzieło The Dark Side of the Moon (1973). Dalej dźwięki dzwonu i High Hopes, największy, niezapomniany hit z ostatniej studyjnej płyty The Division Bell (1994). Czegóż można chcieć więcej? Jednak emocje nie opadały. Był jeszcze kapitalnie wykonany The Great Gig in the Sky (wokaliza Clare Torry została rozłożona na trzy głosy) i budzący dreszcze mój ulubiony kawałek Wish You Were Here (odśpiewany z towarzyszeniem niemal całej publiczności). Później jeszcze dwa utwory z Ciemnej strony, czyli Us and Them oraz Money, z rozbudowaną środkową częścią instrumentalną. Zasadniczą część koncertu zamknął singlowy hit ze Ściany, czyli Another Brick in the Wall Part 2. Deszcz rozpadał się na dobre, lecz nikomu to nie przeszkadzało. W jego kroplach efekty laserowe sprawiały jeszcze większe wrażenie. Po krótkiej przerwie zespół pojawił się ponownie, by na bis wykonać trzy kolejne utwory z The Wall: Comfortably Numb, Hey You i na koniec niesamowity, rozciągnięty do granic możliwości Run Like Hell, który stał się tłem do prawdziwej orgii efektów specjalnych, z wyjeżdżającą w górę z namiotu realizatorów rozkładającą się srebrną kulą. Wrażenia z tego koncertu z pewnością będę pielęgnował w mej pamięci do końca życia.

Rok później w sklepach pojawił się dwupłytowy album Pulse, będący pamiątką z owego tournee. Było to właściwie (nie licząc pierwszej płyty z albumu Ummagumma) drugie koncertowe wydawnictwo Pink Floyd. Wcześniej zespół uraczył nas podwójnym krążkiem Delicate Sound of Thunder (1989), który był dokumentem z trasy promującej album A Momentary Lapse of Reason, jednak jego autentyczność była wątpliwa, gdyż część utworów została poprawiona w studio. Na Pulse wszystkie utwory nagrano na żywo (co potwierdził w jednym z wywiadów James Guthrie), choć w istocie pochodzą z czterech kolejnych koncertów z londyńskiej Earls Court. Warto dodać, że wówczas Pink Floyd brzmiał chyba lepiej niż w studio. Był monolitem, który uwolnił się od frustrujących zmagań z Rogerem Watersem. Także starsze utwory wypadły świeżo i inspirująco, a podczas całego koncertu czuć było wszechobecną magię. Dla mnie i innych uczestników praskiego wydarzenia była to niezwykła pamiątka. Nie dość, że otrzymaliśmy materiał, którego słuchaliśmy na strahovskim stadionie (choć w nieco zmienionej kolejności), to jeszcze druga z płyt zawierała pełne i bardzo dobre wykonanie na żywo opus magnum zespołu, czyli suity The Dark Side Of The Moon. Tu warto wspomnieć, że zadbano również o uczestnictwo Dicka Parry’ego, którego pamiętny saksofon znalazł się na Ciemnej stronie. Na płycie zabrakło świetnego One of These Days, który umieszczono jedynie na wersji kasetowej, winylowej oraz DVD (uzupełnionej dodatkowo o utwór Take It Back). Finałem albumu jest absolutnie natchniona solówka Davida Gilmoura w Comfortably Numb oraz wręcz nawiedzona wersja Run Like Hell, przypominająca o euforii, jakiej doświadczyliśmy w Pradze. Pierwsze wydanie, które stoi na mej Półeczce zostało umieszczone w tekturowym boksie z bogato ilustrowaną książeczką, zawierającą zdjęcia z koncertów. Grzbiet pudełka ozdabiała pulsująca czerwona dioda, nawiązująca do tytułu wydawnictwa. Pulsuje zresztą do dziś, trzeba jedynie co kilka miesięcy wymienić zasilający ją paluszek. Częścią wydania była również gruba tekturowa podkładka, na której znalazł się nieco humorystyczny tekst odnoszący się do wspomnianej diody LED. Pomysłodawca sugerował co bardziej rozdrażnionym migotaniem owego gadżetu ustawienie płyty grzbietem do ściany, lub wykorzystanie go jako namiastkę działającego alarmu samochodowego… Późniejsze wznowienia tej ozdoby już nie miały.

Wspomniane wcześniej DVD pojawiło się w sklepach 10 lipca 2006 i zawierało materiał zarejestrowany głównie podczas koncertu 20 października 1994 roku w Earls Court w Londynie.

Tu mała dygresja. Od pewnego czasu płyty winylowe przeżywają drugą młodość. Wielu twierdzi, że ich brzmienie jest cieplejsze i znacznie bardziej naturalne. Niewątpliwie mają też wartość historyczno-sentymentalną. Samo obcowanie z większym formatem okładki pozwala dostrzec szczegóły projektu graficznego i ma w sobie coś z magii minionego czasu. Przed wielu laty moim marzeniem było posiadanie całej dyskografii Pink Floyd w postaci pięknie wydanych czarnych płyt. Wówczas miałem świadomość, że jest ono nierealne i nawet nie przypuszczałem, że kiedykolwiek się spełni. A jednak udało się. Na półeczce prócz wielu wydań CD znalazł się również komplet winyli.

Są to wprawdzie współczesne reedycje, ale to już mało istotne – zwłaszcza, że brzmią naprawdę świetnie. 18 maja do wznowionej w tym formacie dyskografii dołączyły dwa brakujące tytuły: Relics i właśnie Pulse. Ta ostatnia pierwotnie ukazała się w 1995, również w czteropłytowej edycji EMI, lecz od dawna była nieosiągalna. Zespół ponoć w tym czasie wcale nie planował wydania kolejnego albumu koncertowego. Szalę przeważyło wykonanie w całości The Dark Side of the Moon oraz dużo lepsza dyspozycja Nicka Masona i Ricka Wrighta. Poza nimi na scenie wystąpiło paru sesyjnych profesjonalistów, którzy niewątpliwie wzmocnili zespół. Guy Pratt (prywatnie zięć Ricka Wrighta) grał na basie naprawdę rewelacyjnie i godnie zajął miejsce Rogera Watersa. Album udowadnia, że Pink Floyd to coś znacznie więcej niż Roger Waters z muzykami towarzyszącymi, a decyzja dawnego samozwańczego lidera o usunięciu z zespołu Wrighta, którego gra teraz odzyskała dawny blask była przedwczesna i niesprawiedliwa.

Wznowiony boks winylowy wygląda naprawdę imponująco. Co szczególnie ważne (o czym już wspomniałem) zawiera utwór One of These Days (z Meddle), którego zabrakło w edycji CD. Całość została ponownie zremasterowana z oryginalnych analogowych taśm przez Jamesa Guthriego, Joela Plante i Berniego Grundmana. Cztery płyty umieszczono w indywidualnych okładkach, a całość wraz z 52-stronicowym albumem umieszczono w efektownej sztywnej tekturowej kasecie. Na stroną plastyczną czuwał Aubrey Powell z Hipgnosis i Peter Curzon, który pracował ze Stormem Thorgersonem nad oryginalnym projektem. Duży format pozwala docenić pomysł Storma – gigantyczne stylizowane oko z przelatującą opodal planetą oraz umieszczoną na jego obwodzie historią ewolucji: począwszy od morza, poprzez bakterie, larwy i kijanki – do ryb, jaj i ptaków podążających śladem samolotu, przelatującego nad pustynią z piramidami. Brzmienie winyli jest naprawdę świetne, z szerokim pasmem i wyraźnie zaznaczonym basem. Obcowanie z tym wydawnictwem oraz odkrywanie uroków załączonego albumu fotograficznego, przypominającego nieco wieczór na strahovskim stadionie to prawdziwa przyjemność. Gdyby jeszcze w grzbiecie mrugał maleńki LED…

Na zakończenie ciekawostka. Media nie tak dawno doniosły, że perkusista Floydów porzucił swą pasję motoryzacyjną i założył formację Nick Mason’s Saucerful Of Secrets. Ze swoją super-grupą zamierza przypominać utwory ze wczesnego etapu kariery legendarnego zespołu (z naciskiem na dwa pierwsze albumy). Jako muzyk obecny we wszystkich jego wcieleniach ma do tego pełne prawo. Cztery pierwsze koncerty tego „cover bandu” odbyły się w maju tego roku…

Krzysztof Wieczorek

(Łącznie odwiedzin: 1 032, odwiedzin dzisiaj: 1)