Nie ma nic gorszego, niż zbyt długo zabierać się do napisania recenzji. Jeżeli okres osłuchiwania się z materiałem i nadrabiania lub odświeżania wiadomości, powiedzmy, „historycznych”, zajmie zbyt dużo czasu, wówczas mnożą się problemy, które można sprowadzić do jednego słowa: blokada. Im więcej czytamy, tym trudniej uzyskać w słowach meritum tego, co chcielibyśmy przekazać czytelnikowi, im więcej słuchamy tym trudniej oddać sprawiedliwość omawianym utworom.

Dlatego właśnie teraz, o 21 w niedzielę wieczór zdjąłem w końcu słuchawki, i (chociaż nie zamierzałem pisać recenzji jeszcze przez przynajmniej jeden bądź dwa dni) postanowiłem przyspieszyć proces, który w mojej głowie zaczynał przybierać coraz trudniejszy do okiełznania kształt. Innymi słowy, im więcej czasu spędzałem z albumem, tym mniej wiedziałem, jak go zrecenzować oraz czy w ogóle recenzję warto pisać. Zaraz wytłumaczę dlaczego.

Płyta „A Dream Of Lasting Peace” nie należy do albumów, które w jakiś szczególny sposób wzmacniałyby wenę twórczą u recenzenta. Nie ma tu kontrowersyjnych, długich, połamanych czy psychodelicznych wycieczek mogących wywołać przepełnione pasją reakcje. Nie ma tu konkretnego „punktu ciężkości” wokół którego mogłyby się skupić poszczególne kompozycje. Nie ma też przewodniego motywu, konceptu, który należałoby czytelnikowi przybliżyć. Nie ma żadnej z tych rzeczy, jest za to tak dogłębnie przyjemny, melodyjny i wprawiający w dobry nastrój hard rock. Tak przyjemny, że pisać się po prostu nie chce.

Nie pierwszy raz będę przepraszał za banał, ale trudno – znowu się do banału ucieknę – płyta Siena Root jest płytą letnią – a chodzi o porę roku a nie o temperaturę wody – do szpiku kości, z wszystkimi dobrami wiążącymi się z tym wiążącymi. Jest dokładnie taka, jak kolor zawarty w nazwie zespołu – ciepła, przyjemna i kryjąca głębię. Jest również tak mocno, jak to tylko możliwe zakorzeniona w tradycji blues rocka alla Free czy hard rocka spod znaku Atomic Rooster, Deep Purple oraz (w niektórych fragmentach) drugiej i trzeciej płyty Captain Beyond.

Powiem szczerze, że nie miałem przyjemności śledzić od początku dokonań retro rockowych Szwedów a przecież „A Dream of Lasting Peace” to już szósta studyjna płyta muzyków. Znajomość „back catalogu” nie jest zresztą konieczna, bo w przypadku Siena Root – odrobinę ze względów na zmiany personalne a odrobinę przez świadomą taktykę muzyków – wszystkie albumy zespołu w równym stopniu różnią się, co pozostają wiernymi klasycznym wzorcom rockowym. Podawanym jednak w przeróżny sposób na przestrzeni ostatniej dekady i w ramach poszczególnych albumów. Swój hard rock tworzony na klasycznych vintage’owych instrumentach z lat 70. (żadne sample, żadne komputery – to co słychać nagrano na instrumentach, które dla niektórych powinny znaleźć się już co najwyżej w muzeach) grają już od 2004 roku, wyprzedzając tym samym wybuch retro rockowej manii. Ba, nagrali na LP swój debiut w czasach, w których jeszcze niejeden hipster myślał, że winyl służy co najwyżej do produkcji rur kanalizacyjnych.

Pasję do starych, pięknych lat i do muzyki „z bocznej ulicy” pielęgnują od dawna, stając się prawdziwymi znawcami wzorców dominujących na scenie dekady temu. Co jednak najważniejsze, nie popadli w nieświadomy pastisz (co niestety nie udało się Vintage Caravan) ani nie stali się kalką konkretnego stylu czy wykonawcy (jak chociażby Greta Van Fleet czy Orchid). Siena Root wyrośli z fascynacji muzyką lat 70. i dam sobie rękę uciąć, że zarazili nią ich rodzice/dziadkowie/rówieśnicy w latach, gdy jeszcze wstawali rano do szkoły. Jestem pewien (a nie czytałem żadnego wywiadu z muzykami Siena Root, daję słowo!), że w czasie, gdy koledzy zbierali na samochody, gentlemani z Siena Root kupowali kolejne albumy Deep Purple, Led Zeppelin, Black Sabbath, Budgie, Dust czy Granicus odtwarzając je aż do zdarcia powłoki z płyty CD.

Warto pamiętać, że inspiracjami nie można nazwać tego, co usłyszało się wczoraj, a dzisiaj kopiuje. To jest kradzież. Inspiracjami nazwać można to, co weszło do naszego krwioobiegu, to, czym nasiąkaliśmy latami. Wszystko to, co tkwi w nas głęboko i czego meritum znamy i potrafimy przywołać bez uciekania się do odtwórstwa. Taka jest właśnie muzyka Siena Root.

Parę słów jednak powiem o samych utworach. „A Dream of Lasting Peace” jest zdecydowanie innym albumem od swojego poprzednika, płyty „Pioneers”. Ta stanowiła bardziej mroczną, bardziej improwizatorską i opartą w większym stopniu na jam session wizją hard rocka. Tam gdzie „Pioneers” intrygował tam „A Dream…” relaksuje, tam gdzie „Pioneers” zmuszał do skupienia, tam „A Dream…” pozwala zanucić chwytliwy refren. Nadal nie wiem, którą płytę lubię bardziej. Na pewno jednak najnowszy album przepełniony jest singlami radiowymi, które do mainstreamowych rozgłośni radiowych (ze szkodą dla nich!) nigdy nie trafią. Jest na tym albumie coś z Santany, coś ze wspomnianego już Captain Beyond czy bardziej melodyjnych dokonań Robina Trowera. Nie brakuje doskonałego feel’u Erica Claptona i energii Baker-Gurvitz Army. Są tu również (przede wszystkim) świetne kompozycje – krótkie, zwarte, treściwe i pełne wyczucia. Jest tu też genialna, selektywna, wyraźna produkcja, sprawiająca, że płyta nie jest w stanie zmęczyć nikogo – po prostu nie ma takiej możliwości. Już otwierający album „Secrets” nastraja marzycielsko – refleksyjnie każdego słuchacza, który żałuje, że nie dane mu było podziwiać na żywo Vincenta Crane’a. Nowy wokalista (na „A Dream..” za mikrofonem stał Samuel Björö) dysponuje świetnym, głębokim i ciepłym głosem doskonale dopełniającym kompozycje o popowym potencjale. Następnie singlowy, pędzony genialnym riffem „Tales of Independence” – utwór, który pięknie zabrzmiałby na festiwalu rockowym, gdy stoimy w pełnym słońcu i z zimnym piwem w ręku. Po nim rozpoczyna się „Sundown” oraz pierwsze, bardziej klimatyczne zwolnienie tempa. W tym utworze wokal Björö brzmi szczególnie poruszająco. Sama kompozycja, dzięki specyficznej barwie klawiszy, ma coś z klimatu The Doors. „The Piper Won’t Let You Stay” to już piękna blues rockowa gitara uzupełniona keyboardem i klimat przywodzący na myśl dokonania Rory’ego Gallaghera, świetne wyciszenie przed uderzeniem w postaci, stadionowego „Outlandera”.

Odrobinę nudnym byłoby omawiać każdy utwór po kolei, tym bardziej, że na płytę nie trafiły, żadne wypełniacze – zamiast czytać opisy, lepiej posłuchać płyty. Warto jednak specjalną uwagę zwrócić na drugi singlowy, utrzymany w najlepszych hard rockowych tradycjach „No Filter” oraz mój osobisty faworyt, przepięknie mroczny i (z braku lepszego słowa) epicki, wyróżniający się genialnie budowanym klimatem „The Echoes Unfold”. Fenomenalne zwieńczenie znakomitej płyty i tylko pozostaje mi żałować, że formację Siena Root poznałem tak późno.

Chociaż chwilowo nie zapowiada się na to, abym mógł podziwiać muzyków w ramach letniego festiwalu to na szczęście dwa miasta będą gościć formację w niedalekiej przyszłości. Siena Root pojawi się bowiem w Polsce na dwa koncerty – 14 marca w Piekarach Śląskich i 15 marca w Poznaniu. I ja tam będę. Tylko w XXI wieku można w niewielkich klubach oglądać zespoły, które w latach 70. zapełniałyby stadiony – i to co wieczór. Grzech nie skorzystać z takiej możliwości.

Kuba Kozłowski

(Łącznie odwiedzin: 105, odwiedzin dzisiaj: 1)