Na tej płycie wszystko się udało – od przepięknie bezkształtnego kształtu zawartego na okładce poprzez charakterystycznie dobrane liternictwo układające się w nazwisko Trowera aż po skład, produkcje i same kompozycje przywodzące na myśl najlepsze tradycje tłustego i granego z oddaniem bluesa lat sześćdziesiątych. Wszystko to podane ze smakiem i wyczuciem. Jedyny dysonans mógłby wprowadzać nazbyt pompatyczny tytuł – „Most westchnień” ale i to udało się zgrabnie wkomponować w przyziemny, ociekający klimatem gitarowy majstersztyk.
Nie chodzi tu bowiem o Ponte dei Sospiri, którym weneccy przestępcy odbywali swą drogę na szubienicę po raz ostatni podziwiając uroki La Serrenissima Città. Trowera nie zainspirował również poemat Thomasa Hooda w ciemnych barwach kreślącego losy niewiernej żony – oddalonej przez męża i wybierającej ukojenie w zimnych falach Tamizy. Robin Trower stąpa twardo po ziemi a tytuł albumu (chociaż być może odbiera mu to odrobinę tajemniczości) zainspirował koń wyścigowy, którego imię zauważył pewnego dnia w rubryce sportowej. Ot, samo życie a jak mawiał Lawrence z Arabii „Wielkie rzeczy mają zazwyczaj skromne początki”. Nie ulega bowiem wątpliwości, że drugi solowy album Robina Trowera do wielkich rzeczy zaliczyć po prostu wypada. I w odróżnieniu od wielu przypadków w historii muzyki, które w zasadzie nie powinny dawać tego typu płycie wielkich szans na uwielbienie mas (na myśl przychodzi mi tu genialny album Stonehouse Creek czy w mniejszym stopniu kariera Steamhammer zasługująca na o wiele większą uwagę, niż kiedykolwiek zdołali zyskać) zdołała zyskać popularność również wśród słuchaczy opierających swoją wiedzę na radiowych zestawieniach hitów. Oczywiście pomogła sława Trowera, nowo nabyta dzięki współtworzeniu legendy Procol Harum budowanej na popularności singla „A Whiter Shade of Pale” (w którego nagrywaniu Trower akurat nie uczestniczył). Dotychczasowi zwolennicy symfonicznego progresywu z którym formacja ta jest przede wszystkim kojarzona mogli jednak ze zdziwieniem odbić się od solowej twórczości Robina Trowera.
Dotychczasowe muzyczne zapatrywania rodzimej formacji gitarzysty nie zabiły jednak w Trowerze bluesa. Dał temu wyraz już na swoim solowym debiucie – niezwykle udanym, ale pozostającym w cieniu kolejnej płyty, „Twice Removed From Yesterday”. Na „Biridges of Sights” Trower wraz ze swoim power trio (Trower, genialny wokalista i niezgorszy basista James Dewar oraz Reg Isidore za perkusją) postanowił w najlepszy z możliwych sposobów godnie pożegnać odchodzące lata sześćdziesiąte. Zrobił to w duchu najlepszych dokonań Cream, gdy ci jeszcze nie potrzebowali trzech oddzielnych limuzyn by dotrzeć na koncert.
Nie wiem, czy słusznie ale tak właśnie postrzegam ten album. Rok 1974 to z jednej strony zwycięski pochód popu, reprezentowanego chociażby przez Abbę i jej „Waterloo” a z drugiej monumentalne i wypełnione mętnie rozumianą filozofią, przytłaczające i ciężkostrawne (chociaż nie pozbawione nutki geniuszu) „Tales From Topographic Ocean” Yeasów. Rok ten to również czas, gdy Rick Wakeman postanowił odbyć swoją podróż do wnętrza ziemi, Chares Aznavour sławił kobietę będącą pieśnią lata i dreszcze jesieni a wtórowali mu ostentacyjnie bezczelni Queen w „Killer Queen”. Innymi słowy – muzyka zmierzała w kierunku drogi na której końcu wcale nie widać było napisu „blues”.
„Bridge of Sights” jest więc takim właśnie westchnieniem do tego, co było i chociaż powróci jeszcze nie raz inspirując kolejne pokolenia twórców, to nigdy w tak czystej formie jak dekadę wcześniej. Robin Trower prostymi środkami wyrazu, wykorzystując podstawowe instrumenty budując nastrój poprzez emocje, riffy i tekst a nie produkcyjne rozpasanie zdołał stworzyć arcydzieło. Okazało się zresztą, że nie tylko jemu tęskno do czasów „gdy było lepiej”. Takich ludzi było zdecydowanie więcej a „Bridge Of Sights” przez 31 tygodni utrzymywała się w notowaniu amerykańskiego Billboardu docierając do siódmej pozycji. I był to wynik dla płyty tak niemodnej i nienowoczesnej wręcz oszałamiający.
Prostocie i uczuciu, jaki przebija przez gitarę Trowera oraz dojrzałemu i w moim odczuciu, dużo bardziej poruszającemu niż na „Twice Removed From Yesterday” wokalowi Dewara nie przeszkodziła (moża by mieć takie obawy) produkcja Matthew Fishera – współtowarzysza z czasów Procol Harum. Widać długoletnia znajomość i rozeznanie w muzycznych oczekiwaniach współpracownika zrobiły swoje. Album pozbawiony jest pompy i sztuczności, chociaż na pewno nie można powiedzieć aby nie miał siły. Siłę ma. I to jaką. Wystarczy posłuchać otwierający album rockowy i odrobinę zgrzytliwy „Day of The Eagle” by przejść w niemal transowy i wyciszający utwór tytułowy, pokazujący, że Trower składa hołd nie tylko mistrzom bluesa a zdejmuje czapkę w głębokim ukłonie również znawcom psychodeli. „In This Place” którego wzniosły początek ponownie nastawia kontemplacyjnie stanowi rozwinięcie tytułowej kompozycji. Następnie wracamy do gnanego riffem bluesowego monumentu w postaci „The Fool and Me” i najbardziej chyba znanego „Too Rolling Stoned” z trafnym credo, każdego, kto postanawia oddać się muzyce z delty Missisipi „Ci co biorą spijają śmietankę, tym co dają pozostaje blues”. Genialne.
W tym momencie da się już zaobserwować pewien układ, formę zastosowaną przez Trowera, który przeplata energetyczne, barowe szlagiery utworami nostalgicznymi i wyciszającymi słuchacza. Po energii „Too Rolling Stoned” dostajemy bowiem przepiękne (ponownie), liryczne mocno zwiewne „About to Begin” – mój osobisty faworyt („Gdy staniesz w świetle poczujesz noc i muzykę sączącą się do twych uszu, w twojej głowie rozbrzmi głos słodki i czysty”). Potem „Lady Love”, „Little Bit of Sympathy” i koniec. Album trwa ledwo nieco ponad 37 minut, ale jakie to są minuty! Poruszające, emocjonalne, czasami energetyczne a czasami skłaniające do refleksji. Album kompletny.
PS: Jako ilustracja recenzji pojawia się okładka nietypowa bo… błędna. Pierwsze tłoczenia winyla opatrzone były odwróconym (wbrew intencjom autora płyty) kształtem oraz zielonkawym kolorem, który skorygowano na późniejszych wznowieniach. Taki jednak właśnie egzemplarz posiadam i do takiej wersji zdążyłem się przyzwyczaić.
Kuba Kozłowski