Chociaż King Crimson należy do ojców założycieli ruchu progresywnego – który w wzniósł na wyższy poziom ekspresji sposób prezentowania skomplikowanych form muzycznych – formacja pozostaje nadal, w pewnym stopniu, na uboczu sceny.  Nawet pobieżne prześledzenie twórczości zespołu daje jednak jasny obraz grupy nietuzinkowej, nie ograniczającej się ugruntowanym z biegiem czasu kanonem progresywnym.

Nie ma sensu porównywać twórczości King Crimson z innymi formacjami dominującymi na ówczesnym rynku wydawniczym – z Yes, Genesis, ELP, Pink Floyd czy bogatą sceną Canterbury. W tym właśnie tkwi wyjątkowość twórczości Roberta Frippa ale i pewne słabości, których nie brakuje w metodzie pracy zespołu. Albumy King Crimson poza od razu wyczuwalną, trudną do jasnego określenia, wyjątkowością przekazu wyróżniają się bowiem również niekonsekwencją stylu oraz częstym rozwarstwieniem prezentowanego poziomu kompozycji.

Modnym jest oczywiście wrzucanie wszystkich longplayów zespołu do jednej szuflady z napisem „muzyka wybitna”, choć jest to ocena na wyrost i w moim odczuciu wynik uproszczenia dalekiego od prawdy. Skomplikowane struktury melodyczne, łączenie wpływów folku z jazzem, elementów muzyki poważnej z hard rockiem i psychodelią czy częste operowanie kontrastami owocuje na tyle wymagającym od słuchacza przekazem, że domorośli znawcy czują się zobligowani do najwyższego uznania jakości wszystkich utworów, które wyszły spod ręki muzyków KC. Recenzenci ci robią to jednak ot tak, na wszelki wypadek – aby nie zostać uznanymi za ignorantów.

Prowadzi to do sytuacji, w której superlatywy lgnące do twórczości King Crimson niczym ćmy do ognia sprawiają wrażenie, mówiąc wprost, odbicia wysokiego mniemania „znawców muzyki”  o nich samych. Dzieje się to w myśl zasady – skoro doceniam nierzadko kakofoniczne, grane w nietypowym metrum utwory King Crimson, to bez wątpienia uchodzić muszę za wyrobionego słuchacza. Tyle, że poszczególne płyty formacji różnią się od siebie poziomem w sposób zasadniczy a krytyka tych dokonań (chociaż częsta i konsekwentna w czasach, gdy dane albumy ukazywały się na rynku) obecnie częściej wypływa ze środowiska muzyków związanych z poszczególnymi wcieleniami formacji niż samych słuchaczy. Ci bardzo często są po prostu bezkrytyczni. Przyrównałbym to do sytuacji, w której niejeden z przedstawicieli „intelektualnej” elity z namaszczeniem wypowiada się o klasycznych dziełach historiografii starożytnej pokroju Tukidydesa, Herodota czy później historiografii rzymskiej – bo wypada – nie znając dobrze ani treści wspomnianych dzieł ani kontekstu kulturowego prezentowanego przez ich Autorów.

Jedną z podstawowych słabości zespołu, prowadzących często do powstawania albumów niejednolitych pod względem stylu i celu, który grupa stara się osiągnąć, jest dominacja genialnego skądinąd gitarzysty Roberta Frippa. Na przestrzeni lat od opublikowania przełomowego debiutu „In The Court of Crimson King” Fripp zdołał, dzięki swojej inteligencji i siły charakteru, zespolić ideę King Crimson z własnym nazwiskiem. Osiągnął to pomimo faktu, że nie od początku i nie zawsze (nawet w późniejszych latach) odpowiadał za muzyczny rozwój formacji (najczęściej określał on jednak kierunek, w którym podążała). Nie przeszkadzało to Frippowi doprowadzić do rozdźwięku między ważnymi dla muzyki King Crimson Ianem McDonaldem i Michaelem Gilesem, jednym z najbardziej utalentowanych perkusistów lat 70. Ignorowanie zdania współpracowników, lekceważenie ich odczuć związanych z długą amerykańską trasą promocyjną i tęsknotą za domem doprowadziła do rozpadu pierwszego, legendarnego składu. „Ten zespół umarł w trakcie prac nad pierwszym albumem tyle że truchło wierzgało nogami aż do grudnia 1969, kiedy ostatecznie skonało w San Francisco” – tak odnosił się do sytuacji Fripp. Odejście muzyków nie mogących już dłużej odnaleźć się w świecie Roberta było nieuniknione, co nie przeszkodziło gitarzyście uciec się do wykorzystanego już wcześniej ruchu politycznego. Podobnie, jak miało to miejsce w okresie, gdy pozbywano się Petera Gilesa by przyjąć Grega Lake’a, prawdziwą rock gwiazdę, Fripp dał wybór między odejściem swoim a obu współpracowników. Tyle, że nikt nawet przez ułamek sekundy nie zakładał, że szeregi King Crimson mógłby opuścić jego największy zwolennik. Gry polityczne, zmiany i niejasna sytuacja wewnętrzna motywowana działaniami Roberta Frippa miała zresztą stać się chlebem powszednim. Potrafił on doprowadzić do zaangażowania i przedmiotowego wykorzystania artystów pokroju Gordona Haskella czy Bozza Burrella tylko po to, aby wypełnić luki po poprzednich roszadach by następnie, równie gwałtownie, również ich się pozbyć. Decyzje te tłumaczył „brakiem zrozumienia” czy „kontrolą jakości”. W ten sam sposób z zespołem żegnali się chociażby Andy McCulloch oraz poeta i tekściarz Peter Sinfield. W późniejszych latach Fripp potrafił również przekazać informację Tony’emu Levinowi o rozwiązaniu zespołu za pośrednictwem prasy.

Wszystko to oznacza to, że muzyka King Crimson rzadko stanowiła wynik indywidualnych artystycznych wrażliwości i zaangażowania poszczególnych twórców, którzy w przypadku King Crimson stanowili w większym stopniu zaciężny legion niż świadomą swojej roli grupę współtwórców w tradycyjnym znaczeniu. Dobitnie odczuwalnym problemem pozostawał brak komunikacji. Jak wspomniał w wywiadzie Bill Bruford (odnosząc się do wcielenia zespołu z lat 80.): „Przez ostatnie pięć minut powiedzieliśmy Ci więcej o King Crimson niż powiedzieliśmy sobie nawzajem przez lata”. Śledząc wypowiedzi muzyków można zresztą dojść do wniosku, że zwykle uczestniczyli oni w pracach nad muzyką, która ani ich nie satysfakcjonowała ani nie wyrażała ich wewnętrznych oczekiwań względem ostatecznego efektu. Tak było chociażby z dwoma albumami przejściowymi: „Lizard” – trzecim w dyskografii, określanym zresztą przez samego Frippa jako „niesłuchalny” –  oraz płytę „Islands”, której „eteryczność” podsumowana została przez jednego z twórców pogardliwym „zwiewno-magiczne gówno” („airy-fairy shit”).

Oczywiście, takie podejście do zarządzania formacją odpowiadało w teorii credo Frippa, który twierdził, że: King Crimson to nie zespół a raczej sposób, w jaki tworzy się muzykę i dalej:  gdy jest coś do zrobienia, King Crimson podnosi się z gruzów. Gdy zadanie zostanie wykonane King Crimson ponownie zapada się pod ziemię. Przy całej wolności, jaką dawało traktowanie formacji na wzór artystycznej komuny pojawia się zagrożenie niespójności. I taki właśnie jest katalog King Crimson, niezależnie od tego, co powiedzą najbardziej przekonani o własnej nieomylności specjaliści. Niespójność ta wynikała z braku przyjętych, skonkretyzowanych wytycznych. Czym innym jest bowiem korzystanie z umiejętności muzyków w celu realizacji własnego zamysłu, jak chociażby robili to Donald Fagen i Walter Becker na etapie prac nad albumami Steely Dan „Aja” czy „Gaucho” a czym innym sklecanie fragmentów kompozycji będących efektem improwizacji artystów wywodzących się z kompletnie różnych muzycznych światów. Tym bardziej, że kompozycyjne zalążki pomysłów i strzępy improwizacji łączono w jedną całość w imię niejasnych, ekscentrycznych i nierzadko ezoterycznych ideałów lidera.

CZĘŚĆ DRUGA ARTYKUŁU TUTAJ

Kuba Kozłowski

CZY CHCIELIBYŚCIE ZOBACZYĆ MUZYKĘ Z BOCZNEJ ULICY W POSTACI TRADYCYJNEGO, DRUKOWANEGO KWARTALNIKA?

Drodzy miłośnicy wspaniałej muzyki – niemodnej, niegranej, niepopularnej. Muzyki zbyt ambitnej na mainstream. Muzyki już zapomnianej i odchodzącej do lamusa – czy Wy też uważacie, że na Polskim rynku brakuje pisma muzycznego skierowanego bezpośrednio do Was? Spełniającego wasze potrzeby? Pisma, które nie ustawałoby w próbach przybliżenia wam muzycznych perełek z przeszłości bądź skierowania uwagi na nowe, dotąd nieznane twórcze alejki?

Wesprzyj nasz projekt! Przekazując datek na Pomagam.pl

(Łącznie odwiedzin: 220, odwiedzin dzisiaj: 1)