Ten album miał zwiastować powrót Paradise Lost do swoich korzeni, do dźwięków najbardziej ich charakteryzujących. Płyta wyczyszczona już była z naleciałości muzyki elektronicznej; ponownie mroczna, posępna, z odrobiną brutalności.
Wreszcie słychać tu powrót metalu na każdym możliwym polu. Jednak coś tu chyba nie zagrało, jak trzeba. Pomimo gitarowej ekstraklasy (jak na Paradise Lost przystało), krążek jest jakiś płytki i boleśnie przeciętny, rodzi stosunkowo mało emocji. „Paradise Lost” zdaje się być materiałem wymuszonym, wykalkulowanym, swoistą tęsknotą za dawnymi czasami. W przeciwieństwie do poprzednich płyt (nawet tych eksperymentalnych) zabrakło tu luzu i płynności, co rzutuje na odbiór płyty. Cieszy fakt, że zespół ochłonął i znów dążył do grania, za którym fani zdążyli się już stęsknić, ale to jeszcze nie to, na co ich stać. Album w swoim czasie mógł narobić smaku, ale niestety apetyt nie został tu zaspokojony.
Nawet okładka – a grupa na ogół miała się tu czym pochwalić – pozostawiała sporo do życzenia i gubiła klimat. Obiektywnie powstał bardzo poprawny album, któremu pod względem technicznym nie można niczego zarzucić. Jednak to emocje, energia, natchnione dźwięki i świeże pomysły (nawet w ramach dobrze znanej formuły) sprawiają, że płyta nabiera barw i charakteru. „Paradise Lost” tych barw zabrakło i jest takim szarym punktem w ich dyskografii – pozycją ani złą, ani do końca dobrą. Ot, można ją na spokojnie pominąć, bo nie zostanie się z nią na dłużej. Na szczęście już niedługo sprawy miały ulec zmianie, ale to wciąż nie był ten czas, gdy zespół ponownie się odrodził.
Przemysław Bukowski
Przemysław Bukowski
Wydawnictwo In Rock Music Press oraz Muzyka z Bocznej Ulicy przypominają, że na rynek Polski trafi w przeciągu najbliższych kilku miesięcy autoryzowana biografia zespołu pod tytułem „Bez celebracji”.