„In Requiem” to, podobnie jak poprzedzający go „Paradise Lost”, taki szeregowiec – płyta z cyklu „powrót do korzeni”, ale wciąż w podróży. Nie zmienił tego fakt podpisania przez zespół umowy z prężną Century Media.
Nadal tkwili gdzieś w tej wyprawie ku swoim brzmieniom sprzed wielu lat. Niby dostajemy tu wciąż niesamowite solówki Grega, a Holmes śpiewa niemal jak za czasów „Icon”, ale to wciąż nie jest to. Niby zespół wrócił już ponownie do grania czysto metalowych dźwięków, ale wciąż jest w tym swoim powrocie jakiś niekonsekwentny. W pierwszych momentach wracają do nas ten mrok i klimat z przeszłości, lecz tylko po to, by zaraz zostały one zepsute gubiącymi atmosferę elementami klawiszy i spłycaniem ciężaru brzmienia. Płytę rozpoczynają dźwięki sugerujące, że może to już ten moment powrotu Paradise Lost, lecz im dalej w płytę, tym jest gorzej. Zdaje się ona być mało spójna, miejscami nudna, nawiązująca nawet w dwóch czy trzech miejscach do „Host”. Przykro to powiedzieć, ale coś na tym krążku nie zagrało. Zabrakło zdecydowania i konsekwencji, jaką usiłował zbudować otwierający album „Never for the Damned”.
„In Requiem” ukazywał Paradise Lost jako grupę wciąż między młotem a kowadłem. Z jednej strony niemogącą wrócić do chwalebnej przeszłości, a z drugiej – niemającą już ochoty czy odwagi iść drogą z czasów „Host” czy „Symbol of Life”. Jakby zespół bał się stracić fanów zdobytych podczas eksploracji pozametalowych rejonów muzyki. Zaowocowało to słabymi lub po prostu nudnymi płytami. Do takich niestety należy wspominany tu krążek. Na szczęście było już coraz bliżej do „Tragic Idol”, który przywróci grupę na właściwy tor i ustabilizuje ich muzykę.
Przemysław Bukowski
Wydawnictwo In Rock Music Press oraz Muzyka z Bocznej Ulicy przypominają, że na rynek Polski trafi w przeciągu najbliższych kilku miesięcy autoryzowana biografia zespołu pod tytułem „Bez celebracji”.