Trudno przygotować się na śmierć. Jeszcze trudniej poddać ją szczerej akceptacji. David Bowie zrobił jednak to, co dla wielu zwykłych ludzi pozostaje zamkniętą drogą. Nagrywając swój ostatni album „Blackstar” -przygotowywany w zaawansowanym już stadium choroby nowotworowej- stworzył artystyczną kronikę własnego życia i i umierania. Epitafium przepełnione niepokojem ale i godnością z jaką Bowie godzi się z losem. 

Śmierć Davida Roberta Jonesa, choć spodziewana dla niego samego, zaskoczyła i pogrążyła w smutku miliony oddanych fanów muzyka. David Bowie, jeszcze na długo przed diagnozą stwierdzającą nowotwór wątroby przeszedł sześć ataków serca. Z rakiem walczył osiemnaście miesięcy pozostając jednak w obliczu choroby sobą- nic nie tracąc ze swojej eksponowanej indywidualności. Hołubiąc artystycznemu ethosowi Bowie wykorzystał trudności i nieszczęścia życia jako elementy konstytuujące jego własną twórczość. Zapisał je w swym ostatnim, poruszającym dziele. Po dekadach przybierania artystycznych masek, przyjmowania osobowości pod którymi krył swe obawy i uczucia Bowie odsłonił się dla odbiorcy. I zrobił to w najbardziej wrażliwym momencie w którym, pomimo sławy, uwielbienia i pieniędzy stawał przed nieuniknionym. Poruszający zapis przegrywanej walki o życie zawarł w utworze „Lazarus” i towarzyszącym mu teledysku.  „Spójrz do góry, jestem w niebie”- śpiewa- „Mam blizny, których nie sposób dostrzec”.

Nazywanie Bowiego kameleonem popularnej muzyki nie oddaje Artyście sprawiedliwości. Sprowadza bowiem jego twórczość do wymiaru adaptacji  i przyswajania istniejących wzorców na potrzeby własnej artystycznej konwencji. A tak przecież nie było. Bowie sam tworzył wzorce i kierunki. Ich nieoczywistość niemal przez całą karierę stawiały go na czele muzycznego peletonu. Największą siłą Bowiego pozostawał jednak nie indywidualizm z jakim podchodził do środków muzycznego wyrazu, a jego niezależność. Z równą łatwością potrafił podjąć konkretną drogę, co z niej zawrócić bądź skręcić w zupełnie innym kierunku. Z równą wprawą tworzył i kradł, zapożyczał i przekształcał to, co intrygowało go u innych. Z taką samą otwartością i rozbrajającym wdziękiem przyznawał się do swoich największych fascynacji: Bob Dylan, The Velvet Underground i The Stooges znajdowali się w równym rzędzie z Andym Warholem, niemieckimi eksperymentalistami pokroju Neu!, Cluster, Tangerine Dream czy muzyką ludową (choćby utwór „Warszawa” z albumu „Low”). W późniejszym okresie czerpał również z dokonań Nine Inch Nails, The Prodigy  (dobrym przykładem jest tu płyta „Earthling”) czy Kendricka Lamara – pomimo faktu, że gdy oni zaczynali swoją karierę, David był już od lat powszechnie uznaną legendą.

Dla Bowiego pisanie muzyki wiązało się jednak z czymś o wiele bardziej pochłaniającym niż proste zarejestrowanie albumu. Oddając się tej czy innej stylistyce poddawał się jej w całości. Kosmiczny Ziggy Stardust, Alladin Sane, The Thin White Duke, modelowa pop gwiazda lat osiemdziesiątych z okresu „Let’s Dance”- wszystkie te wcielenia przyjmował, identyfikował się z nimi aż do granic zdrowego rozsądku, by następnie je odrzucić szukając lepszego kierunku uzewnętrznienia swoich ambicji. Glam, funk, rock’n’roll, soul, ambient, muzyka elektroniczna, drum’n’base, pop, jazz- każdy z tych muzycznych stylów, o ile poszerzał i na nowo przedefiniowywał możliwość artystycznego wyrazu, był przez Bowiego rozkładany na czynniki pierwsze. W rękach Bowiego stawał się następnie zalążkiem czegoś zupełnie nowego. Ta nieustająca dekonstrukcja powodowała, że żadna z dwudziestu pięciu płyt Artysty nie powtarzała rozwiązań zawartych na albumie poprzednim. Co więcej, koncerty odbywane w trakcie różnych tras bywały od siebie tak różne, iż mogło się wydawać, że występuje zupełnie inny muzyk. A jednak publiczność wyczuwała, tą jedynie jemu przynależną „iskrę”- stanowiącą spoiwo łączne wszystkich dzieł Bowiego. I zawsze akceptowała kolejne nieprzewidywalne zmiany w jego Sztuce.

 Androgeniczna sylwetka, odmienne rozmiary źrenic (wynik bójki w dzieciństwie), delikatna uroda oraz niekwestionowana charyzma predysponowały Bowiego do zaangażowania w przemysł filmowy. Dzięki charakterystycznemu image’owi oraz umiejętności zagłębienia się w odgrywaną postać szybko otrzymał możliwość udowodnienia swoich zdolności aktorskich. Po króciutkim epizodzie w produkcji „Początkujący Żołnierz” otrzymał docenioną przez krytyków rolę Thomasa Jerome Newtona w filmie „Człowiek, który spadł z księżyca”  (1976). Następnie, wśród wielu innych ról, przyszły fenomenalne kreacje króla goblinów w kultowym „Labiryncie” Jima Hensona (1986), Poncjusza Piłata w „Ostatnim kuszeniu Chrystusa” (1988) czy Phillipa Jeffriesa w „Twean Peaks: ogniu krocz za mną” (1992). Bowie ponosił jednak konsekwencje swojego wycieńczającego trybu życia. Po zakończeniu prac nad debitem filmowym oraz opublikowaniu albumu „Station To Station” (przesyconego wpływami niemieckiego krautrocku i kabali) doznał załamania nerwowego. Narkotyki, problemy tożsamościowe i pogłębiające się poczucie osamotnienia doprowadziło do poważnego kryzysu. O swoim uzależnieniu od kokainy wspominał: „Pewnego dnia w Kalifornii wydmuchałem nos a na chusteczce znalazłem chyba połowę swojego mózgu”.

„Station to Station” dookreślała postać Thin White Duke’a – alter ego Bowiego przyjęte już w trakcie trasy koncertowej promującej płytę „Young Americans”. Pomimo bardziej wyważonej „charakteryzacji” związanej z odtwarzaniem nowoprzyjętej artystycznej roli Bowie zaczął głosić niepopularne, obraźliwe poglądy. Doprowadził do sytuacji, w której za słuszne uznawał zwiastowanie nadejścia faszystowskiego leadera, mającego wstrząsnąć w posadach Wielką Brytanią. W sobie samym widział jego wcielenie, choć zapewne deklaracje te były w większym stopniu wyrazem przyjętej roli niż własnych przekonań. Remedium na pogłębiający się kryzys okazała się ucieczka do Berlina gdzie po zwalczeniu własnych demonów (Bowie: „Zdarzyło mi się w jakiejś berlińskiej kawiarni krzyczeć <<Pomóżcie mi!>> leżąc z głową w talerzu”) nagrał jedne z najlepszych płyt w karierze: ambientowe, elektroniczne i nieoczywiste „Low”; „Heroes’” oraz „Lodger” (tzw. „Berlińska trylogia”)

 Otwartość umysłu, szczera chęć poszukiwań i niekłamana żądza życia i związanych z nim doświadczeń nadawała całej twórczości Bowiego nutkę niekontrolowanego szaleństwa i dekadencji. Być może należałoby doszukiwać się tu wpływu, jaki wywarł na niego w młodości cierpiący na chorobę psychiczną przyrodni brat, Terry. Oddanie go do zamkniętego zakładu a następnie trauma związana jego samobójstwem musiało odbić się na osobowość młodego człowieka. Faktem pozostaje, że całą swoją karierę David poszukiwał inspiracji właśnie w tym, co przekracza powszechnie akceptowaną percepcję życia. Zresztą, jak śpiewał w utworze „All The Madmen” z albumu „The Man Who Sold The World”: „wszyscy ci szaleńcy wydają się równie zdrowi na umyśle co ja”. Dlatego też swoją muzykę traktował w kategoriach kształtowania pierwotnej materii- „uważam za coś cudownego gdy poznaje nowe formy wyrazu w wyniku próby nadania struktury chaosowi”- mówił w jednym z wywiadów. Albumy i piosenki, nawet te znane milionom na całym świecie, jak „China Girl”; „Let’s Dance”; „Fame” czy „Space Oddity” to produkty „uboczne” zabawy z konwencją. Były one spodziewaną (ale nie niezbędną) konsekwencją podejmowanych przez Artystę prób odpowiedzi na pytanie: jakie są przyczyny jego istnienia jako twórcy. Bowie zaznaczał: „w moim życiu zawsze najbardziej zajmującym dla mnie było odkrywanie różnych struktur muzyki. Znajdowanie granic tego, czym ona może być. Piosenki są tu jedynie przysłowiowymi wiórami, które lecą tam gdzie drwa rąbią”.

Choć w artystycznej metodzie Bowiego stawianie nowych pytań było zawsze ważniejsze od

uzyskiwania klarownych odpowiedzi nie przeszkodziło to muzykowi stworzyć kilku z najbardziej koherentnych i inspirujących albumów rocka w całej historii muzyki XX wieku. Co więcej, można zaryzykować stwierdzenie, że nawet tak tragiczne wydarzenie jak spodziewaną i nieodzowną z powodu choroby śmierć David Bowie potrafił zamienić w muzyczny preformance. „Blackstar” narodził się w cieniu nieuniknionego- ale David Robert Jones ten właśnie przytłaczający, onieśmielający cień potrafił wykorzystać jako element nadający głębię jego własnemu artystycznemu dziełu. Niestety, już po raz ostatni. W piosence „Girl Loves Me” zamieszczonej na swym ostatnim albumie Artysta pyta: „Gdzie się podział poniedziałek?”. David Bowie już go nie doczekał. Umarł w niedzielę, 10 stycznia.

Kuba Kozłowski

(Łącznie odwiedzin: 306, odwiedzin dzisiaj: 1)