Asia zaczęła swoją karierę dosyć niefortunnie. Nie chodzi o to, że ich debiut nie wart był uwagi, bo oczywiście należy do najgenialniejszych albumów z kategorii AOR.  Problem Asia polegał na tym, że patrząc na skład (a w ten właśnie sposób prowadzono kampanię reklamową płyty) fani muzyki spodziewali się czegoś zupełnie innego, niż to, co usłyszeli opuszczając igłę na winyl.

Płyta nagrana przez Johna Wettona, Stevena Howe, Carla Palmera i Geoffa Downesa. Czyli, innymi słowy, Yes, ELP, King Crimson.  Ta mieszanka musiała dać wybuchowy efekt w postaci dojrzałej, przepełnionej geniuszem muzyki progresywnej, uderzającej bogatymi aranżacjami i rozległymi instrumentalnymi interwałami budującymi przepełniony mistycyzmem klimat. To musiało być arcydzieło zdolne zaspokoić gusta najbardziej wybrednych melomanów. Pomyślmy: Yes, ELP, King Crimson połączone w jedność okraszone piękną okładką autorstwa Rogera Deana. Spełnienie marzeń i urzeczywistnienie mokrych snów fanów progresywu.

Debiut Asia okazał się jednak czymś diametralnie innym. Płytą, która zapewne niejednego doprowadziła do płaczu. Oczekiwania rozminęły się zupełnie z efektem finalnym. I to w sposób kompletny i absolutny. Na „Asia” nie ma progresywu, nie ma rozbudowanych kompozycji ani stylistycznych poszukiwań. Jest za to czysty rock, świetne melodie, doskonała produkcja i nietuzinkowe umiejętności muzyków, tworzących utwory w oderwaniu od ich dotychczasowej scenicznej spuścizny. Album sprzedał się w milionowym nakładzie, znalazł oddane grono fanów, którzy potrafili docenić znawstwo z jakim muzycy podeszli do stadionowego rocka. Nie będąc niewolnikiem oczekiwań można było w pełni cieszyć się samą muzyką. Mam jednak wrażenie, że problem mający swój początek w mylącej kampanii reklamowej pierwszej płyty zespołu towarzyszył ASIA już do końca ich burzliwej i zmiennej kariery.

Niezależnie od tego, kto tworzył formację – czy był to klasyczny skład czy wcielenie z Johnem Paynem –  zwykło się muzykę Asia przypisywać do szerokiego nurtu progresywnego, z całym bagażem stylistycznych wymogów jaki się z nią wiąże. Takie szufladkowanie twórczości zespołu powodowało, że ciekawej twórczości ASIA odbierało się należne jej miejsce w panteonie rocka.  Doszukiwanie się progresywu w stricte rockowym repertuarze prowadziło do umniejszania rangi formacji. ASIA jako zespół progresywny faktycznie bowiem niewiele sobą prezentuje. Blednie w porównaniu do dokonań macierzystych zespołów muzyków tworzących pierwszy skład formacji. Nigdy jednak nie było zamierzeniem Howego czy Wettona aby dublować swoje dotychczasowe dokonania. Gdy pozbędziemy się idealistycznych oczekiwań okaże się, że każda niemal płyta ASIA niesie ze sobą porcję naprawdę dobrze skrojonych kompozycji.

Oczywiście kierunek w jakim podążała Asia pod względem stylistycznym nie oznacza, że w ich muzyce nigdy nie było elementów progresywnych. Były, ale pojawiły się stosunkowo późno i nie stanowiły nigdy celu samego w sobie. Uzupełniały raczej i dookreślały warstwę melodyczną. Spójrzmy chociaż na, w moim odczuciu jedną z najlepszych w ich katalogu, a zapomnianą i niedocenianą płytę „Arena”.

Nie mogę powiedzieć, abym był w przypadku „Arena” obiektywny. Muzyka Downesa i Payne’a towarzyszy mi od wielu, wielu lat i już dawno temu straciłem do niej dystans. Nigdy też nie miałem nie wiadomo jak wygórowanych oczekiwań. Ani nie tęskniłem za pierwotnym składem ani nie odrzucałem od razu wpływów Johna Payne’a (którego zresztą uważam za główny motor sprawczy nadający pędu lekko zmurszałej zespołowej maszynie) jako zubażających muzykę Asia. Nie liczyłem też na wrażenia porównywalne z odsłuchem „In The Court of Crimson King” czy „Tales From Topographic Oceans”.  Sprawa wyglądała nadzwyczaj prosto – włączyłem album i słuchałem muzyki. Następnie włączyłem ją jeszcze raz i słuchałem ponownie. Pomimo upływu czasu nadal uważam, że „Arena” należy do albumów absolutnie genialnych. Zagrało na niej wszystko – świetny jak zwykle wokal Payne’a, wyważona praca klawiszy Geoffa Downesa, intrygujące melodie i dobra gitara Randalla wspomaganego przez znanego z Simply Red Aziza Ibrahima, pompatyczna ale nie popadająca w pastisz produkcja i aranżacje. Na dokładkę odrobina instrumentalnych rytmów przypominających dokonania Carlosa Santany zmieszanych z atmosferą rodem z opowiadań Roberta E. Howarda. Album broni się jako całość – nie nuży, nie zmienia diametralnie klimatu, nie zawodzi nietrafionymi pomysłami.  Największe wrażenie robi jednak, przynajmniej na mnie, pierwsza połowa płyty. Genialny, instrumentalny „Into the Arena” przechodzi w najlepszy na albumie utwór tytułowy,  pełen fantastycznej, odrobinę tajemniczej energii. Cały czas rozbrzmiewa mi w głowie wzniosły zaśpiew Payne’a:

„I’ll never fight another Day, but You can Take the flesh not the soul away. Calling from the lion’s den they fighting for the ghost of holy men”.

 Nie przeszkadza również typowo stadionowy “Heaven”, który z czasem zyskuje pomimo początkowego zniechęcenia popową formą. Następnie świetne „Two Sides of The Moon” oraz progresywny gigant „The Day Before The War”. Co ciekawe, jest to chyba pierwszy tak wyraźnie progresywny utwór w dorobku zespołu, który przecież od samego początku istnienia uznawany był za formację wliczaną do tego nurtu. A mówimy to o szóstej płycie w katalogu ASIA!

Nie można zespołowi nic zarzucić pod względem wykonawstwa. Zresztą wysoka jakość techniczna stanowiła od początku znak rozpoznawczy formacji, a zmiany w składzie, i to zmiany niezwykle głębokie, nie wpłynęły na jednolity styl prezentowany przez Asia na kolejnych płytach.  O ile jednak większość albumów Asia sprawia wrażenie zbioru dobrze przemyślanych kompozycji, to „Arena” nosi cechy konceptu. Być może konceptu niezbyt jasnego i dość luźnego, ale spajającego poszczególne utwory w większą całość.

Do dzisiaj uważam, że „Arena” przepadła zupełnie niezasłużenie. Nie rozumiem również, dlaczego płyta nie przyniosła przynajmniej jednego bądź dwóch hitów o częstej radiowej rotacji. Mogę wyjaśnić to jedynie przypuszczeniem, że Asia stała się ofiarą swoistego stylistycznego czyśćca do którego trafiła już w momencie powstania i z którego nigdy nie zdołała się wyrwać. Prezentując muzykę za bardzo progresywną dla zwolenników czystego rocka i za bardzo rockową dla znawców progresywu trafiła w próżnię, w której nie czekał na nią żaden oddany fan. Poza jednym. Ja nadal wracam do albumów zespołu z olbrzymią przyjemnością. Zawsze jednak w pierwszej kolejności włączam album numer sześć.

Kuba Kozłowski, Ocena: 5
1- poniżej wszelkiej krytyki
2- cudem się prześlizgnął
3- przeciętnie, ale w normie
4- synu, jesteśmy dumni
5- gratuluje prymusie!
6- blisko absolutu

(Łącznie odwiedzin: 418, odwiedzin dzisiaj: 1)