Kiedy w 2004 r. olbrzymim sukcesem komercyjnym i artystycznym cieszyły się albumy powracających z muzycznego niebytu Exodusa („Tempo Of The Damned”) oraz Death Angel („The Art Of Dying”) dla wielu fanów ciężkich brzmień stało się jasne, że nadchodzi kolejna epoka w historii gatunku. Czasy elektronicznych eksperymentów i łagodzenia brzmienia odchodziły do lamusa a popularność zyskiwały nawiązania do klasycznego metalowego czadowania dostrojonego do nowoczesnej oprawy produkcyjnej. Podobny proces zaczął mieć miejsce w klimatycznej muzyce metalowej, gdzie zwrot w staro-nowym kierunku wykonał najpierw My Dying Bride na swoich najostrzejszych albumach „The Light At The End Of The World” i „Dreadfull Hours”. Również Tiamat za sprawą płyty „Skeleton Skeletron” mocno ograniczył eksperymentalny kierunek „A Deeper Kind Of Slumber”, Johan Edlund nie był w tym jednak zbyt konsekwentny i w kolejnych latach miał serwować fanom mieszanki starego z nowym na różnym poziomie jakościowym. Trzymanie się metalowego ciężaru było też domeną twórczości coraz wyraźniej zyskujących w świecie klimatów szwedzkich formacji Opeth i Katatonia.

Na powrót do przeszłości zdecydowali się też członkowie Paradise Lost. Gdy na początku 2005 r. zapowiedzieli wydanie swojego dziesiątego albumu, zaznaczali w wywiadach, że będzie to ich najostrzejsze dokonanie od co najmniej 10 lat, czyli od albumu „Draconian Times”. Niestety nieśmiało przebąkiwali też o wpływach „Gothic”, co dla wielu zwłaszcza starszych fanów stanowiło prawdziwą słodycz. Na takich zapowiedziach, ponawianych zresztą w kolejnych latach przy okazji premier kolejnych albumów, zespół miał się przejechać, bo średnio się one miały do rzeczywistości. Bo tak jak w ramach dryfowania w stronę łagodzenia brzmienia Anglicy nie mieli oporów przed radykalizmem i szokowaniem fanów skalą zmian, tak w drugą stronę wykazywali się sporą ostrożnością i dbałością, by nie zrazić do siebie tych, którzy pokochali łagodniejsze oblicze grupy. Pierwszym tego dowodem stał się już album z 2005 r.

 

Paradise Lost  (2005)

Zdjęcia znajdujące się w książeczce dołączonej do dziesiątej płyty grupy pokazują fanom dwie rzeczy. Po pierwsze Nicka Holmesa i Grega Mackintosha z długimi włosami, co ma stanowić dowód na powrót Paradise Lost do tradycyjnego metalowego łojenia. Ale już krótkie owłosienie bądź jego brak u Aarona Aedy’ego a także Stephena Edmondsona (debiutujący w grupie Jeff Singer nie został jeszcze uwieczniony na fotografiach) to alegoria nie odcięcia się Anglików od elektronicznych eksperymentów, charakteryzujących cztery poprzednie płyty. Tak jak osiem lat wcześniej przy „One Second” tak i przy dziesiątym albumie z zespołowej fotografii można wyczytać wszystko co do zawartości stylistycznej albumu, zatytułowanego po prostu nazwą zespołu.

 „Paradise Lost” przez niektórych nazywana też „PLX” zrywa jednak z równoprawnym łączeniem rocka, metalu i elektroniki w jedno. Na tej płycie co prawda w kilku utworach ciągle pojawiają się samplowane wstawki i elektroniczne ornamenty, ale stanowią tylko drobny dodatek, nie rażący uszu nawet konserwatywnych fanów metalu. Nowoczesne pozostało brzmienie, tak jak na „Symbol of Life” stworzone przez Rhysa Fulbera i emanujące czystością produkcji i jej selektywnością z podkreśleniem wszystkich smaczków i detali. Za to w warstwie dźwiękowej zdecydowanie dominują gitary, przede wszystkim klasycznie metalowe z ciętymi, ciężkimi riffami, nie stroniącymi jednak od spokojniejszych, rockowych brzmień bądź klimatycznego brzdąkania.

Zapowiedzi najcięższego krążka od „Draconian Times” nie do końca znajdują potwierdzenie w rzeczywistości, bo o ile w najbardziej metalowych momentach jest ostrzej niż na „Symbol Of Life”, to jednak w stosunku do poprzedniczki „PLX” zawiera też więcej fragmentów klimatycznych i stonowanych. Mimo ograniczenia elektroniki, dalej w twórczości Paradise Lost jest mnóstwo klawiszowych wstawek, tutaj brzmiących bądź atmosferycznie bądź symfonicznie. Co jakiś czas pojawiają się klasyczne zagrywki gitary prowadzącej Grega Mackintosha, po raz pierwszy jednak nie zaskakujące niczym specjalnym. Nie robią one aż takiego wrażenia na słuchaczu, jak na płytach do „Believe In Nothing” włącznie. Greg wrócił też do grania solówek, ale najczęściej polegają one na zapętleniu kilka razy pojedynczego, prostego motywu zaś ambitniejsze i bardziej rozbudowane wieńczą jedynie „Laws Of Cause” i „Over The Madness”.

Słabiej wypada Aaron Aedy, którego podkłady riffowe są mniej wyraziste i nie tak ciekawe jak na dwóch wcześniejszych płytach. Często stanowią też proste i bezpłciowe akompaniowanie. Dobrze za to prezentuje się sekcja rytmiczna czyli wyrazisty, bardzo różnorodnie i wciąż nowocześnie brzmiący bas Stephena Edmondsona oraz perkusja grającego ciężej i bardziej agresywnie od Lee Morrisa ale nie pozbawionego jednocześnie finezji i pomysłowości Jeffa Singera. Nieźle i jak zwykle bardzo różnorodnie radzi sobie za mikrofonem Nick Holmes meandrując od spokojnego, niskiego śpiewu, przez dynamiczne i agresywne krzyki po fragmenty śpiewane z chrypą. W jego głosie po raz pierwszy pojawiła się jednak dziwnie brzmiąca „klucha” oraz zniekształcenia, które bądź są nie do końca trafnymi eksperymentami bądź świadczą o pierwszych symptomach starzenia się głosu lidera Paradise Lost.

Pod względem stylistycznym „PLX” przynosi spore zróżnicowanie kompozycji poczynając od dynamicznych czadów, po wolniejsze, ciężkie walce a kończąc na utworach o rockowym i klimatycznym zabarwieniu. Muzycy dokonali na tym albumie swoistego podsumowania poprzednich 10 lat swojej twórczości, łącząc w jedno przebojowy ciężar „Draconian Times”, nastrojowość „One Second” i nowoczesność „Symbol of Life”. Tradycyjnie dla siebie grupa trzyma się prostych, chwytliwych struktur zwrotkowo-refrenowych oraz zwięzłych czasów kompozycji, generalnie nie przekraczając 3-4 minut. Momentami z tą zwięzłością nawet przesadzono, bo niektóre utwory stanowczo za szybko mijają i nie ma w nich aż tylu ciekawych pomysłów, by przytrzymać uwagę słuchacza.

Można też wyraźnie odróżnić kawałki lepsze od słabszych. Z tych pierwszych niewątpliwie wyróżnia się pierwsza trójka czyli wolny, bujający, kojarzący się trochę ze zwięzłą wersją słynnego „Enchantment” „Don’t Belong”, ciężki, nowoczesny, zbudowany na ciekawym, gitarowym podkładzie „Close Your Eyes” oraz marszowy, melodyjny i przebojowy „Grey”, z zapadającym w pamięci, prostym solem Grega pod koniec. W dalszej części płyty w pamięci słuchacza zostaje promujący album, gotycki, wzbogacony eterycznym kobiecym wokalem „Forever After”, oprawiony konkretnym, doomowym riffowaniem, bujający i stanowczo zbyt krótki „Sun Fading”, ambitniejszy i emanujący największym na płycie ciężarem i mocą „Laws of Cause”, dynamiczny, melodyjny, świetnie prowadzony przez melodie solowe Grega Mackintosha „Accept The Pain” oraz rockowy, przypominający czasy „One Seocend”, świetnie zaśpiewany „Shine”. Jednak największe wrażenie na odbiorcy robi, pozostawiony na finał ciężki, wyraźnie odwołujący się do domowej przeszłości „Over the Madness”, w którym znalazło się też wyjątkowo długie i emocjonalne solo Grega Mackintosha. Utwór ten nie bez powodu jest uznawany za jeden z lepszych w całym dorobku Paradise Lost.

„Paradise Lost” to płyta, która jak żadna inna z dorobku Anglików podlegała drastycznej i niestety niezbyt dla niej korzystnej ewolucji w kwestii jej oceny ze strony fanów. Początkowo ten powrót Brytyjczyków do metalowego brzmienia przyjęto z owacją i otwartymi ramionami, choć już wtedy nie przez wszystkich fanów. Tak samo jak w przypadku „Believe In Nothing” także dziesiątce niektórzy postawili zarzuty o kunktatorstwo i próbę dostosowania się na siłę do wszystkich. Z czasem, zwłaszcza po ukazaniu się kolejnych jeszcze bardziej metalowych krążków zaczęto, coraz mocniej dostrzegać mankamenty tego materiału zwłaszcza jego ubóstwo aranżacyjne i brak pomysłów na rozwijanie kompozycji. W efekcie współcześnie dość powszechnie uznaje się tę płytę za jedną ze słabszych w zespołowej dyskografii a naprawdę garstka fanów zalicza ją do najlepszych dokonań Paradise Lost.

I tym opiniom nie sposób odmówić racji, bo choć powrót do metalu piątce Brytyjczyków przyszedł naturalnie odbyło się to kosztem miałkości kompozycji, a także zbyt silnymi ich nawiązaniami do czasów „Draconian Times”. Osobiście nie polecam poznawania tego albumu przez laików w pierwszej kolejności. Dobrze on za to wchodzi na deser, po zapoznaniu się z resztą zespołowej dyskografii we wszystkich jej odmianach i odsłonach.

Kierunek na metalowość członkom Paradise Lost ewidentnie przypadł do gustu, bo po wygaśnięciu kontraktu płytowego z wytwórnią GUN Records zespół nawet nie próbował go przedłużać ani poszukiwać kolejnej mainstreamowej wytwórni. Związał się za to z gigantem metalowego i jednocześnie klimatycznego grania, jakim była niemiecka wytwórnia Century Media, dla której miał nagrać kolejne pięć płyt. Z punktu widzenia fanów znaczenie tego faktu było takie, że zespół kontynuując tradycję wydawania rozszerzonych, limitowanych edycji swoich krążków, pod okiem Niemców w każdym przypadku oprawił je kapitalną szatą graficzną i ciekawymi formami wydawniczymi, godnymi najbardziej wybrednych kolekcjonerów.

Czasy zaczęły zresztą sprzyjać ekstremalnym dźwiękom. W 2006 r. swój powrotny genialny album „Monotheist” nagrał jeden z idoli Paradise Lost z młodości a więc formacja Celtic Frost. Furrorę w świecie ciężkich dźwięków zaczęli też robić fan francuscy blackowi eksperymentatorzy z Deathspell Omegi a także dużo bardziej tradycyjny czerpiący z twórczości Bathory irlandzki Primordial. W aż tak mocne dźwięki Brytyjczycy na tym etapie nie zamierzali uderzać, za to coraz lepiej czuli się w szatach ojców metalu gotyckiego, do którego w wywiadach zaczęli też zaliczać swój kultowy album „Gothic”.

Z tego też względu na potrzeby sesji zdjęciowej, której owoce wykorzystano w książeczce do jedenastej płyty, skorzystano z wnętrz dawnych wiktoriańskich posiadłości a członkowie Paradise Lost przywdziali nietypowe dla siebie fraki dziewiętnastowiecznych arystokratów. No i zapowiedzieli jeszcze większe sięganie do klasyki swojej twórczości tym razem na poziomie albumu „Icon” a przy tym dużo bardziej ambitne podejście do pisania piosenek, które nie miały już opierać się jedynie na prostych schematach zwrotkowo-refrenowych. I o ile w tej drugiej kwestii słowa dotrzymali, to po raz kolejny ci co liczyli na powrót grupy do estetyki pierwszej połowy lat 90-ych, musieli obejść się smakiem. Bo choć na „In Requiem” metal powrócił jeszcze mocniej niż na „PLX” to ponownie bez pomijania odwołań do spokojniejszych czasów i elektronicznych eksperymentów. Nie zabrakło też pomysłów typowych dla współczesności drugiej połowy lat „zerowych” XXI wieku.

In Requiem (2007)

„In Requiem” przede wszystkim zaskakuje słuchacza mocarnym i mięsistym brzmieniem, zdecydowanie najcięższym od czasów „Draconian Times” a nawet „Icon”. Rhys Fulber po raz trzeci ozdobił muzykę Brytyjczyków kapitalnym brzmieniem, w tym przypadku łączącym w sobie tradycyjną, doomową masywność z nowoczesną czystością, przestrzennością a także słyszalnością wszystkich smaczków i dodatków, których na tym albumie jest sporo. Najlepsza w całej historii Paradise Lost produkcja jest zdecydowanie największym atutem jedenastego albumu i szkoda, że miała to być ostatnia współpraca Paradise Lost z muzykiem Front Line Assembly. Metalowy czad to przede wszystkim zasługa pracy gitar rytmicznych, w wielu momentach bardzo masywnych i tradycyjnie piłujących. Aaron Aedy nie ucieka przy tym od XXI-wiecznego podejścia do gry na instrumencie strunowym, tworząc też potężną, rzężącą ścianę dźwięku znaną z płyt zespołów sludge metalowych i stonerowych.

Hałas i łomot jest też zasługą pracy Jeffa Singera za garami. Perkusista dopiero na „In Requiem” dostał szansę pokazania, co potrafi i świetnie się odnalazł w siłowym, a jednocześnie połamanym rytmicznie waleniu w werbel, dobrze dopasowanym do ciężkiego, choć tym razem raczej schowanego za gitarami basu Stephena Edmondsona. Gorzej za to prezentuje się Greg Mackintosh, który nie tak często jak na klasycznych płytach Anglików z lat 90-ych wychodzi na pierwszy plan i nie zawsze też pokazuje klasę swych solówek. Choć tym razem jest ich sporo a w części przypadków porażają techniką i świetnymi pomysłami, to wciąż zdarza się muzykowi zapętlanie na dłużej pojedynczych, prostych motywów, tak jakby zabrakło pomysłu na ambitniejszą solówkę.

 Mimo powrotu przez zespół do metalu o doomowych inklinacjach „In Requiem” nie jest prostym odtworzeniem stylu pierwszych płyt zespołu a raczej stanowi nową wartość w twórczości Anglików. Przede wszystkim członkowie zespołu postanowili tu bardziej pokombinować z budową kompozycji i częściowo odejść od klasycznych struktur zwrotkowo-refrenowych na rzecz bardziej otwartego i nieszablonowego grania, zawierającego jednak wyraziste i chwytliwe motywy. Ten zabieg sprawia, że choć utwory wciąż nie są zbyt długie, trzymając się w większości 3-4 minut, to mocniej przykuwają uwagę słuchacza i nie przelatują mu tak szybko jak na choćby na „PLX”.

Nie brakuje nawiązań do eksperymentalnego okresu lat 1997-2002 w postaci delikatnych wstawek elektronicznych czy sampli. Natomiast ze stylistyką albumu „Paradise Lost” kojarzy się klawiszowo-symfoniczna, wyrazista oprawa. Z nią jednak Anglicy przesadzili, bo klawiszy miejscami jest za dużo i za mocno gryzą się z gitarami, niepotrzebnie zmiękczając odbiór muzyki. Na pograniczu tradycji i nowoczesności ulokował się śpiew Nicka Holmesa, w którym można odnaleźć zarówno zadziorność i agresję w stylu znanym z „Icon” i „Draconian Times”, emocjonalny, czysty śpiew typowy dla późniejszych, eksperymentalnych albumów a także stonowane, gotyckie chórki. Zupełną nowością są za to pojawiające się w utworze tytułowym oraz w zwrotkach „Ash & Debris” niskie, zachrypnięte półgrowlingi, które staną się ważnym elementem kolejnych krążków Paradise Lost. Pod względem wokalnym Nick wypada lepiej niż na „PLX”, ale niestety trochę słabszych wokalnie momentów na „In Reqiuem” też się pojawia.

Największą wadą tego albumu jest bardzo nierówny poziom zawartych na nim kompozycji a także jego niespójność stylistyczna, sprawiająca wrażenie jakby muzycy bali się pójść na całość w kwestii powrotu do tradycyjnego metalowego brzmienia. W związku z tym asekuracyjnie skomponowali utwory, pasujące zarówno do estetyki „Paradise Lost”, „Symbol Of Life” a nawet „Host”. Do tego to co najlepsze zespół zamieścił w pierwszej połowie płyty. Najpierw w postaci rozbudowanego, ambitnego „Never For The Damned”, świetnie łączącego symfoniczny, zagrany z rozmachem początek z gitarowym ciężarem w stylu „Icon” i puentą w postaci świetnej, ambitnej solówki Grega. Wysoki poziom utrzymuje też nieszablonowy, zmienny klimatycznie, rytmicznie i wokalnie „Ash & Debris”, połamany rytmicznie, nowocześnie zaaranżowany „The Enemy”, powolny, nawiązujący do doom metalu, ozdobiony bogatymi elektronicznymi ornamentami a także brzmieniem klawesynu „Praise Lamented Shade”, monumentalny, wielowątkowy, mroczny utwór tytułowy i wreszcie będący jego zupełnym przeciwieństwem, tradycyjnie zwrotkowo-refrenowy, napiętnowany gotyckim, przebojowym piętnem i świetnymi wokalami „Unreachable”.

Druga połowa płyty prezentuje się już słabiej za wyjątkiem nawiązującego do ciężaru i klimatu „Icon”, piłującego gitarowo i niezłego solowo „Sedative God” oraz jednego z bonusów dodanych do digipackowych edycji „In Requiem”, którym jest mocno elektroniczny i eksperymentalny cover grupy Everything But The Girl „Missing”, w końcówce przekształcający się jednak w tradycyjnie rockowe a przy tym dość nowoczesne granie. Pozytywnie należy też ocenić powolny i ciężki „Prelude to Descent”, zawierający do tego niespodziewaną, klasycznie heavy a nawet power metalową galopadę z techniczną, wymiatającą solówką Grega. Słabszym notom podlegają z kolei dwie inne kompozycje – dynamiczny, gotycki, ciekawie zaśpiewany „Beneath Black Skies” oraz kończący podstawową wersję płyty, klimatyczny „Your Own Reality”, w którym z jednej strony można odnaleźć niezłe solówki a z drugiej niepotrzebne autocytaty z utworu „Fader”, znajdującego się na „Believe in Nothing”. Jednak największym nieporozumieniem jest „Fallen Children”, chyba najgorszy kawałek w historii Paradise Lost, w którym zespół dość nieudolnie usiłuje pokazać, że potrafi grać symfoniczny metal w stylu Nightwish i Within Temptation.

„In Reguiem” to kolejny po „PLX” etap powrotu Anglików do metalowego brzmienia, podanego jednak inaczej niż na klasycznych albumach. Znajdujące się na tym albumie fragmenty ciężkie i agresywne zostały zrównoważone sporą ilością klawiszy, klimatycznych wstawek oraz kilkoma prostszymi kompozycjami. Wyszedł z tego pierwszy nie do końca spójny i równy album Paradise Lost, zawierający zarówno kompozycje, dopisujące się do klasyki twórczości zespołu jak i słabsze w tym największego gniota. Moja ocena tego krążka jest więc średnia i uznaję go za jeden ze słabszych w zespołowym dorobku i ustępujący w konfrontacji ze wszystkimi kolejnymi, także metalowymi wydawnictwami Anglików. Wolę też krążki z eksperymentalnego okresu, które zwyczajnie wydają mi się bardziej szczere.

Ta opinia nie należy jednak do powszechnych. Dla wielu miłośników grupy „In Requiem” stało się udanym powrotem do metalu a sama płyta cieszyła się dużą popularnością, dobrze się sprzedawała i w znacznym stopniu odbudowała zaufanie do Paradise Lost ze strony miłośników ciężkich dźwięków zwłaszcza należących do młodszego pokolenia, które nie poznawało zespołu w latach 90-ych. To z kolei przekonało Paradise Lost do słuszności obranej drogi, która miała znaleźć odzwierciedlenie w dalszej twórczości zespołu.

Anglicy przystąpili też do wytężonej promocji jedenastego albumu i w tej kwestii zachowali się adekwatnie do niespójnej stylistycznie jego zawartości. Z jednej strony pracowali nad odzyskaniem zaufania starszych miłośników klimatów za pomocą trasy koncertowej z Type O Negative a także uczestnictwem w kilku koncertach zatytułowanych „Unholy Trinity” w ramach których zagrały też pozostałe grupy z tzw. trójcy angielskiego doom metalu lat 90-ych czyli My Dying Bride i Anathema. Obok tego występowali w charakterze supportu na trasach Nightwish a potem też HIM, co miłośnikom bardziej bezkompromisowego podejścia do metalu niekoniecznie musiało przypaść do gustu.

Efektem tych koncertowych wojaży okazała się wydana w 2008 r. pierwsza oficjalna płyta koncertowa zespołu zatytułowana „Anatomy Of Melancholy”, prezentująca na dwóch krążkach przekrojowy repertuar sięgający z jednej strony czasów „Gothic” i „Shades Of God”, z drugiej kontrowersyjnego „Host” a z trzeciej nowych utworów znanych z „PLX” i „In Requiem”. Materiał ten obrobił produkcyjnie Szwed Jens Bogren i ten fakt miał zaważyć na zatrudnieniu go w charakterze producenta dwóch kolejnych albumów Anglików. Niestety w tym czasie doszło też do kolejnego przetasowania w składzie Paradise Lost, po raz kolejny dotyczącego stanowiska perkusisty, które w 2008 r. opuścił Jeff Singer. Ostatecznie jego następcą miał się stać nie byle kto, bo dawny pałker At The Gates i The Haunted Adrian Erlandsson. Zanim jednak do tego doszło przystępując do tworzenia kolejnej płyty zespół skorzystał z udziału sesyjnego perkusisty, po raz pierwszy nie będącego Anglikiem. Szwed Peter Damin był mocno pochwalony przez Grega Mackintosha za swoje umiejętności technicznie i swoim nieszablonowym stylem gry faktycznie odcisnął piętno na stylistyce dwunastego albumu zespołu. Ten ukazał się w 2009 r. i nosił najdziwniejszy w całej historii zespołu, bardzo długi tytuł.

 

Faith Divides Us, Death Unites Us (2009)

„Faith Divides Us – Death Unites Us” to pierwsza od 1997 r. płyta zespołu nie zawierająca poza  wstępem do „In Truth” odwołańń do elektronicznego okresu jego historii. Jest też  kolejnym albumem nie będącym prostym odtworzeniem stylu klasycznych albumów formacji z lat 90-ych XX wieku, ale dowodem na poszukiwanie nowego „ja”. W największym skrócie ten album Paradise Lost stanowi rozwinięcie i kontynuację najostrzejszych i najbardziej odbiegających od tradycyjnych schematów zwrotkowo-refrenowych kompozycji z „In Requiem” pokroju „Never For The Damned, „Ash & Debris” czy „Requiem”. Dwunastkę w całości oparto na przeplatankach fragmentów ciężkich, odwołujących się do doomowego a miejscami nawet deathowego riffowania ze spokojniejszymi, którym nie brakuje melodii, przestrzeni i bogatych aranżacji klawiszy. Do muzyki Paradise Lost wróciła też spójność stylistyczna, której nie burzy nawet spore zróżnicowanie poszczególnych kompozycji od szybkich i agresywnych przez wolniejsze, ciężkie a na klimatycznych, metalowych balladach kończąc.

Na tym albumie zespół wyraźnie poszalał kompozytorsko w dalszym ciągu trzymając się jednak dużej rozpoznawalności poszczególnych piosenek a w kilku przypadkach także ich przebojowości. Ambicje widać zresztą po długościach piosenek, z których wszystkie przekraczają cztery minuty a w dwóch przypadkach nawet pięć. Mimo korzystania w całości z estetyki metalowej „Faith Divides Us, Death Unites Us” nie jest prostym powrotem do korzeni i trudno ją porównywać do którejś z klasycznych płyt Paradise Lost z pierwszej połowy lat 90-ych. Przede wszystkim wynika to z nowoczesnego, powyginanego riffowania, w którym można odnaleźć zagrywki, bliskie kapelom z kręgu nowoczesnego metalu progresywnego takich jak Mastodon czy Gojira. Gitary często tworzą masywną, jednolitą ścianę dźwięku, przypominająca sludge czy stoner metal, ale Paradise Lost zdarza się też sięgać do lubianego przez wszystkich fanów thrashowo-doomowego piłowania.

Inaczej niż zwykle gra Greg Mackintosh, który wprawdzie ozdobił większość utworów swoimi charakterystycznymi melodiami, ale nie tak wyrazistymi jak na wielu wcześniejszych płytach grupy. Przyczepić się po raz trzeci można do solówek, których co prawda nie brakuje, ale zaledwie w kilku pojawiają się dobre pomysły, odbiegające od schematyczności, w którą powoli zaczyna popadać jeden z filarów Paradise Lost. Za to bardzo pozytywnie trzeba napisać o pracy perkusji Petera Damina. Nadał on dwunastemu albumowi połamaną, pokombinowaną i zmienną rytmikę, odmienną od dominującej w twórczości Paradise Lost prostoty w waleniu w bębny.

W głosie Nicka Holmesa pojawiają się trzy barwy. Pierwsza to zainicjowane na poprzednim albumie niskie, zachrypnięte pół-growlingi, których tym razem jest dużo i wywołują one bardzo pozytywne wrażenie. Do tego pojawiają się cenione przez wszystkich niskie, gotyckie zaśpiewy a także czysty, emocjonalny śpiew, który niestety miejscami stał się zbyt siłowy. Można mieć przy nim wrażenie, że Nick za wszelką cenę próbuje uciekać od dotychczasowej jadowitej maniery wokalnej w stylu lidera Metalliki, nie mając przy tym pomysłu co dać fanom w zamian. Przy nagraniu swojej dwunastej płyty Paradise Lost nie skorzystał już z usług Rhysa Fulbera, ale poprosił o pomoc jednego z najbardziej topowych, ówczesnych producentów metalowych czyli Jensa Bogrena. Efektem tej współpracy okazało się ciągle nowoczesne, ale bardziej skomasowane i mniej przestrzenne brzmienie od znajdującego się na „In Requiem”. Słucha się go dobrze, ale momentami razi sztuczność i plastikowość zwłaszcza „rżących” gitar rytmicznych.

„Faith Divides Us, Death Unites Us” jest pierwszą od czasów „One Second” płytą Paradise Lost, na której każdy utwór zwraca na siebie uwagę i nie ma tu wypełniaczy. Z tych najostrzej brzmiących tym razem grupa przygotowała toporny i ciężki „I Remain”, w którym jednak dla urozmaicenia w środku dodano krótką, klimatyczną wstawkę z delikatnym, gotyckim śpiewem Nicka. Do tego dochodzi najszybszy i miejscami w riffach zahaczający o estetykę szwedzkiego death metalu „Frailty”, galopujący przed sobie, agresywny riffowo a przy tym bardzo melodyjny „The Rise of Denial”, połamany rytmicznie, urzekający świetnymi melodiami, powyginanymi riffami i sporą dawką solówek „Living with Scars”, ocierający się o czasy „Shades of God”, łączący tradycyjnie piłowanie gitar w zwrotkach z nowoczesnymi, stonerowymi zawijasami w refrenach „Universal Dream” oraz pojawiający się w finale rozszerzonych, digibookowych edycji albumu ociężały, tradycyjnie doom metalowy „Cardinal Zero”. Przeciwwagą są trzy klimatyczne kompozycje, stawiające na powolne granie, wzbogacone aranżacjami klawiszowo-symfonicznymi takie jak bujający, oparty na kontraście ciężkich, domowych zwrotek i mocno uspokajających się refrenów First Light, monumentalny, epicki, rewelacyjnie zaśpiewany utwór tytułowy, który najmocniej z całego albumu zasługuje na zaliczenie do klasyków rajskiej twórczości oraz ponury i refleksyjny „Last Regret”, w którym jednak zaskakuje szybszy i rozbudowany tematycznie środek. Między tymi skrajnościami znajduje się rozpoczęcie i zwieńczenie albumu w postaci mrocznego, doom metalowego walca „As Horizons End” z wbudowaną weń bardzo ciekawą i ambitną solówką Grega oraz pogodnego melodyjnego i świetnie zaśpiewanego „In Truth”, jedynego kawałka z płyty, w którym można odnaleźć echa elektronicznych eksperymentów Paradise Lost.

Dwunasta płyta Paradise Lost to obok „Shades of God” i „The Plague Within” najmniej tradycyjnie piosenkowa płyta grupy, z której mniejsza dawka wpadających w ucho melodii a także ucieczki Anglików od zwrotkowo-refrenowych schematów mogą powodować początkowe trudności w jej przyswojeniu. Cierpliwość w tym przypadku jednak popłaca, bo gdy motywy poszczególnych piosenek już wejdą do głowy, to nie chcą jej szybko opuścić. Jest to najlepsza płyta Paradise Lost z okresu ponownego nawrócenia się zespołu na granie metalu zanim Nick Holmes postanowił wrócić do growlingów. Trzeba jednak zaznaczyć, że tak dobrze jak na krążkach z lat 1992-97 to tu nie jest a do pełni szczęścia brakuje emocji w partiach solowych Grega Mackintosha, dopracowania czystego śpiewu Nicka i większej przestrzeni w produkcji. Są to jednak detale, do których można się przyzwyczaić i przymknąć na nie oko. Rekompensują je z nawiązką bardzo dobre kompozycje.

I tak jak było z „In Requiem” również w przypadku jej następczyni pozytywne opinie zdecydowanie przyćmiły głosy krytyczne. „Faith Divides Us, Death Unites Us” dobrze sprzedawała się zarówno w ojczyźnie Brytyjczyków jak i w Niemczech oraz państwach skandynawskich. W ramach jej promocji tym razem nie zdecydowano się na kontrowersje a efektem tego były trasy wraz z również należącymi do grona klimatycznego metalu szwajcarskim Samaelem i szwedzką Katatonią. Jednocześnie w 2011 r. po raz pierwszy muzycy ulegli modzie na koncerty, prezentujące w całości utwór po utworze wybrane albumy z dyskografii. W tym przypadku padło na niezmiennie cieszący się olbrzymią popularnością „Draconian Times”, natomiast samo wydarzenie udokumentowała druga oficjalna płyta koncertowa nosząca tytuł „Draconian Times MMXI”, na którym oprócz wykonanego na żywo materiału z piątego albumu znalazły się też w finale dwie kompozycje z „Faith Divides Us, Death Unites Us”.

Niestety w grudniu 2009 r. w życiu Grega Mackintosha miało miejsce bardzo smutne wydarzenie w postaci poprzedzonej długą chorobą nowotworową śmierci ojca muzyka. Fakt ten z jednej strony sprawił, że gitarzysta wyłączył się z części koncertów Paradise Lost i na ich potrzebę został zastąpiony przez technicznego zespołu Milly’ego Evansa. Ważniejszy był jednak fakt, że żal i żałobę po śmierci jednej z najbliższych sobie osób Greg postanowił skanalizować twórczo i w tym celu założył swój pierwszy poboczny projekt muzyczny o nazwie Vallenfyre. W jego składzie znalazł się zarówno ówczesny perkusista Paradise Lost Adrian Erlandsson a także pozostający na bezrobociu po odejściu z My Dying Bride gitarzysta Hamish Glencross. Wypuszczony w 2011 r. przez wytwórnię Century Media debiutancki album tego projektu o tytule „A Fragile King” zaskoczył wszystkich bezkompromisowym odwołaniem się do klasycznego szwedzkiego death metalu z początku lat 90-ych a także zaprezentowaniem przez lidera formacji swojego gardłowego, wyziewowego growlingu.

To w oczywisty sposób sprowokowało pytania, czy sięgniecie przez jednego z liderów Paradise Lost po estetykę death metalową będzie miało wpływ na kolejny album Paradise Lost. O tym wszyscy mogli się przekonać w 2012 r., kiedy ukazała się trzynasta płyta formacji. Na tym etapie historii grupy ani zaangażowanie się Grega Mackintosha w Vallenfyre ani dołączenie do składu brytyjskich klimaciarzy Adriana Erlandssona nie przełożyło się jeszcze na powrót grupy do ekstremalnej muzyki. Mimo to trzynasty album formacji przyniósł jeszcze wyraźniejsze spojrzenie wstecz i nawiązania do pierwszych płyt zespołu w tym zwłaszcza do uwielbianego przez fanów „Icon”.

 

Tragic Idol (2012)

W dużym skrócie „Tragic Idol” jest połączeniem ciężaru, masywności i bujającej rytmiki swych dwóch poprzedniczek z mrocznym klimatem, prostotą i przebojowością, charakterystycznych dla najstarszych albumów Anglików. Muzycy zrezygnowali z kombinowanych i rozbudowanych form piosenek, wrócili do tradycyjnych schematów zwrotkowo-refrenowych i sporej przebojowości, tutaj polegającej głównie na wykrzyczeniu w refrenie tytułu kompozycji. Charakterystyczna dla tej płyty jest duża surowość muzyki, oparcie jej na tradycyjnym gitarowym brzmieniu z drobnym udziałem klawiszy zaledwie w trzech kompozycjach, z których dwie znalazły się poza podstawowym repertuarem na dołączonym do rozszerzonej edycji płyty bonusowym dysku. Dużo prościej prezentuje się rytmika utworów. Adrian Erlandsson nie tworzy aż tylu łamańców i pokręconych formuł jak Peter Damin na poprzedniej płycie, za to w jego uderzeniach szczególnie w werbel pojawia się moc, przypominająca trochę toporny styl gry pierwszego perkusisty Paradise Lost Matta Archera, jednak na szczęście w dużo ciekawszej i zaawansowanej technicznie formule.

Jak na kilku wcześniejszych płytach tak jak i na „Tragic Idol” dobrze poczyna sobie Aaron Aedy, który ozdobił utwory swoimi masywnymi, bujającymi riffami, łączącymi nowoczesną, rzężącą ścianę dźwięku z tradycyjnym dla Paradise Lost thrashowo-doomowym piłowaniem. Niestety po raz kolejny średnio wypada w solówkach Greg Mackintosh, który nie potrafi tak czarować słuchacza melodyką i nieszablonowymi pomysłami, jak robił to jeszcze dziesięć lat wcześniej. Dodatkowo gitarzysta trochę zainspirował się szwedzką odmianą melodyjnego death metalu w stylu In Flames, Arch Enemy czy Hypocrisy i to poskutkowało przepitoleniem niektórych popisów i wstawek melodycznych. Dobrze za to sobie radzi za mikrofonem Nick Holmes, którego wokalna naturalność i forma jest najlepsza od czasów „Symbol Of Life”. Co prawda w jego przypadku większość wokali oscyluje w rejonach niskiego, brudnego półgrowlingu z rzadka wzbogacanego czystszym, bardziej emocjonalnym śpiewem bądź niskimi, gotyckimi partiami, tym niemniej niezłe i dość ambitne melodie, tworzone przez Nicka, sprawiają, że ponownie głos lidera jest jednym z największych atutów krążka Paradise Lost.

W starym stylu prezentuje się klimat dźwięków, który jest mroczny, ponury i bardzo jesienny. Do pewnego stopnia tworzy go brzmienie podane w brudnej, surowej i nie zawsze przejrzystej formie. Na szczęście członkowie Raju Utraconego nie przesadzili w tej kwestii za bardzo z cofaniem się do przeszłości i mogą się pochwalić mimo wszystko dość nowoczesną produkcję, w dużym stopniu będącą zasługą po raz drugi współpracującego z Paradise Lost Jensa Bogrena.

 „Tragic Idol” podobnie jak kilka wcześniejszych płyt przynosi w większości dość dynamiczną, żwawą i ciężką muzykę, od czasu do czasu jedynie urozmaicaną bardziej nastrojowym tudzież doom metalowym, ciężkim graniem. Dynamika rytmiki jest żywiołowa i w tej kwestii nawet zaskakująca, bo tak szybkich  i agresywnych kompozycji, jak znajdujące się w środkowej części płyty (od „Theories From Another World” po „To The Darkness”) nie znajdzie zbyt wiele w płytotece Paradise Lost. Powrót do tradycyjnie skomponowanych piosenek nie oznacza na szczęście obniżenia ich poziomu, który wciąż jest wysoki a do tego ze sporą nośnością i chwytliwością poszczególnych kawałków. Z tych najbardziej przebojowych warto zwrócić uwagę na nawiązujący do estetyki „Icon”, ociężały, piłujący gitarowo i świetnie zaśpiewany „Crucify” oraz jeszcze bardziej melodyjny, ozdobiony gitarowymi zagrywkami solowymi przypominającymi czasy „Draconian Times” „Honesty in Death”. Pomiędzy nimi zamieszczono najbardziej stonowaną, bujającą i klimatyczną kompozycję czyli „Fear of Impending Hell”, która spokojnie odnalazłaby się w repertuarze „Faith Divides Us…” zastępując któryś z tamtejszych klimaciorów. Czadowe i dynamiczne oblicze „Tragic Idol” jest zasługą trójki następujących po sobie kompozycji a więc mrocznego, gnającego przed siebie na złamanie karku, surowego „Theories From Another World”, bardzo melodyjnego, rytmicznego i świetnie zaśpiewanego „In This We Dwell” oraz rozbudowanego i ambitnego „To The Darkness”, zawierającego bardzo intrygujące, doomowe zwolnienie w środku. Perełką tej płyty jest odrobinę spokojniejszy, zawierający sporą dawkę czystych wokali i czerpiący z gotyckiej spuścizny Anglików kawałek tytułowy, który po dodaniu klawiszy i elektroniki spokojnie odnalazłby się choćby na „Symbol of Life”. Ciekawie wypadają też utwory znajdujące się na bonusowym dysku z limitowanej edycji płyty takie jak nastrojowy, wzbogacony atmosferycznymi klawiszami i zaśpiewany wręcz starczo przez Nicka „Ending Through Changes” oraz stonowany, rewelacyjnie zaśpiewany cover post-punkowej, brytyjskiej formacji Spear of Destiny „Never Take Me Alive”. Za to niestety lekko rozczarowuje początek i koniec podstawowej edycji „Tragic Idol” w postaci nijakiego, monotonnego i ślimaczącego się „Solitary One” oraz połamanego rytmicznie, w większości nisko i gotycko zaśpiewanego „Worth Fighting For” a także ciężkiego, doomowego walca „The Glorious End”, którego tytuł nie najlepiej oddaje muzyczną zawartość tej kompozycji.

Trzynastka Paradise Lost stanowi kolejny etap powrotu formacji do tradycyjnie metalowego brzmienia. Po nowocześnie brzmiących i w taki sposób skomponowanych płytach „In Requiem” i „Faith Divides Us, Death Unites Us” w 2012 r. Brytyjczykom udało się cofnąć w czasie do 1993 r., łącząc styl i klimat „Icon” ze współczesnością. Dla jednych taki oldschoolowy kierunek będzie powodem do radości, gdyż Paradise Lost udało się w niezłym stylu wskrzesić ducha dawnych czasów w nowych kompozycjach. Inni potraktują to jako tanie żerowanie na sentymentach fanów a także dowód braku rozwoju tego niegdyś niesamowicie kreatywnego i ciągle poszukującego zespołu. Bez względu na ocenę stylistycznego regresu Anglików jest to kolejna dobra płyta w ich dorobku, choć jednak trochę słabsza od poprzedniczki. Przede wszystkim ze względu na niezbyt zrozumiałe umieszczenie najsłabszych utworów we wstępie i zakończeniu płyty, co odczuwalnie obniża się jej odbiór. I niestety nie pomaga nawet sporo wyższy poziom pozostałych piosenek.

Bonusy i rarytasy.

W 2013 r. miała miejsce 25 rocznica istnienia Paradise Lost. Z tej okazji zespół przygotował dla fanów dwie niespodzianki. Pierwszą była kolejna płyta koncertowa zatytułowana „Tragic Illusion Live At The Rondhouse, London”, zawierająca koncertowe wykonanie utworów ze wszystkich wydawnictw grupy za wyjątkiem „Belive In Nothing”. Dużo ciekawsze okazało się jednak kompilacyjne wydawnictwo „Tragic Illusion 25 (The Rarities)”, na którym zamieszczono bonusowe kompozycje z albumów wydanych dla wytwórni Century Media a także trzy specjalnie przygotowane na to wydawnictwo.

Pierwszym z nich, do tego otwierającym materiał jest nowy, niepublikowany nigdzie indziej utwór „Loneliness Remains”, będący klasycznie doom metalową, ślimaczącą się, ciężką kompozycją, pasującą bardziej do repertuaru wczesnego Cathedral niż Paradise Lost. Co ciekawe utwór ten wyprodukowała osoba, która swego czasu nauczyła członków Paradise Lost profesjonalizmu, tworząc charakterystyczne brzmienie zespołu. Był nią oczywiście Simon Efemey zaś zwrócenie się przez zespół do niego stanowi najważniejszy ukłon w stronę fanów pamiętających stare dobre czasy lat 90-ych XX wieku.

Kolejne jedenaście utworów, to oprócz pozycji już wcześniej analizowanych przeze mnie w ramach prezentacji poszczególnych płyt, także kilka innych rarytasów, pochodzących z sesji albumów, nagranych w latach 2007-2012. I tak z okresu „Tragic Idol”, pochodzi „ The Last Fallen Saviour” pokazujący Paradise Lost w wersji agresywnej i szybkiej, bliskiej thrash metalowi, głównie za sprawą piłujących, dynamicznych gitarowych riffów i wściekłego krzyku Nicka, tonowanego jedynie w refrenach.

Czasy „Faith Divides Us – Death Unites Us”, nie prezentują na tej składance zbyt okazale, gdyż zarówno „Last Regret” jak i „Faith Divides Us, Death Unites Us” są zagranymi w całości przez orkiestrę wersjami kompozycji, znajdujących się na dwunastym albumie grupy. Przyznać jednak trzeba, że ze wszystkich tego typu symfonicznych tworów, jakich Brytyjczycy popełnili kilka w swej karierze, te utwory są zdecydowanie najciekawsze. Stanowią one bowiem normalne piosenki z wokalami Nicka Holmesa i samplowaną rytmiką perkusyjną. Zostały też ciekawie, na bogato zaaranżowane, a prawdziwym wyczynem jest przerobiona na partie orkiestry długa solówka Grega Mackintosha z „Last Regret”. Wyjątkowo słabo za to prezentuje się utwór „Back on Disaster”, melodyjna i niestety pozbawiona mocy kompozycja, stylem i poziomem gry dorównująca niestety najsłabszym pozycjom z „In Requiem”, w którego czasach zresztą została napisana.

Jeśli chodzi o kompozycje  z czasów jedenastego albumu najciekawszy jest „Sons of Perdition”, który z zupełnie niezrozumiałych powodów nie dołączył do wydań tego albumu choćby w charakterze bonusa. Przebija on bowiem poziomem jakościowym większość kawałków z podstawowej edycji „In Requiem” a swoim surowym stylem, gitarowym wymiataniem oraz bogatymi i utrzymanymi na bardzo wysokim poziomie wstawkami melodycznymi i solowymi Grega Mackintosha przypomina wręcz repertuar epki „As I Die” oraz albumu „Icon”. Z kolei dołączony pierwotnie do epki „The Enemy” utwór „Godless” to powolny, mroczny i ciężki instrumental, który jest jednak stanowczo za krótki, by go w pełni docenić.

Na końcu jubileuszowego wydawnictwa zamieszczono coś, czego fani w momencie premiery tej składanki mogli się najmocniej obawiać, a więc ponownie nagrane kompozycje „Gothic” i „Our Saviour” z pierwszych dwóch płyt zespołu. Mimo że brakuje im trochę klimatu i emocji, jakie towarzyszyły pierwowzorom prezentują się zaskakująco dobrze, przede wszystkim od strony wokalnej. Nick Holmes po raz pierwszy udowodnił w nich, że potrafi jeszcze growlować i odtworzyć swoją barwę głosu sprzed dwudziestu lat. Do tego oprawiono je niezłym brzmieniem stworzonym przez Simona Efemeya. Nie powala ono co prawda jakimiś fajerwerkami (pewnie zresztą takie było założenie ponownego nagrania tych kompozycji), ale i tak prezentuje się o niebo lepiej od garażowych, skopanych produkcyjnie pierwowzorów.

W repertuarze „Tragic Illusion 25 (The Rarities)” nie znalazły się bonusowe utwory powstałe w czasach albumu „Paradise Lost”, fani muszą więc szukać ich we własnym zakresie. A jest czego, bo na wydanej w 2005 r. epce „Forever After” oprócz znanej z płyty kompozycji tytułowej znalazły się aż cztery niepublikowane utwory. Są one bardziej surowe, cięższe i pokombinowane od materiału z dziesiątej płyty zespołu, częściej popisuje się też w nich Greg Mackintosh do tego na niezłym poziomie. Kawałki te bez wątpienia warte poznanie, bo przewyższają swoim poziomem część utworów z „PLX”. Najlepsze wrażenie robią pierwsze dwa a więc bujający, ciężki, mięsisty gitarowo „Through The Silence” oraz powolny, zmienny klimatycznie, ozdobiony ciekawymi gitarowymi melodiami „Sanctimonious You”. Nieźle wypada też melodyjny, chwytliwy, w większości zaśpiewany przez Nicka niskim, gotyckim głosem „A Side You’ll Never Know”, który jest najbliższy utworom z „Paradise Lost”. Natomiast średnie wrażenie pozostawia szybki i zbyt przekombinowany „Let Me Drown”. W czasach płyty z 2005 r. powstały też orkiestrowe, w większości  instrumentalne wersje utworów „Don’t Belong” i „Over the Madness”, które znalazły się na limitowanym wydaniu dziesiątego krążka Paradise Lost.

P.s. W trakcie przygotowywania niniejszego tekstu oprócz materiałów i wspomnień własnych korzystałem też z książki „Raj dla Cyników” autorstwa Małgorzaty Gołębiewskiej.

Wydawnictwo In Rock Music Press oraz Muzyka z Bocznej Ulicy przypominają, że na rynek Polski trafi w przeciągu najbliższych kilku miesięcy autoryzowana biografia zespołu pod tytułem „Bez celebracji”.

Radomir Wasilewski

Autor jest miłośnikiem muzyki metalowej i nie tylko, którą słucha i kolekcjonuje na płytach od początku lat 90-ych. Od 2015 r. na portalu RateYourMusic prowadzi profil RadomirW, na którym co tydzień są dodawane po 2-3 dość obfite recenzje płyt. Dotychczas udało się tam zrecenzować większość pozycji z dyskografii takich grup jak Alice In Chains, Anathema, Candlemass, Celtic Frost, Danzig, Edge Of Sanity, Godflesh, Immolation Iron Maiden, Katatonia, Massive Attack, Mastodon, My Dying Bride, Neurosis, Nevermore, Nick Cave And The Bad Seeds, Nine Inch Nails, Opeth, Oranssi Pazuzu, Paradise Lost, Riverside, Sisters Of Mercy, Slayer, Testament, The Third And The Mortal, Ulver a także wielu, wielu innych.

(Łącznie odwiedzin: 582, odwiedzin dzisiaj: 1)