W połowie 2014 r. fani Paradise Lost zostali zszokowani wiadomością, której mało kto się spodziewał. Wtedy to lider zespołu Nick Holmes dołączył do składu szwedzkiego Bloodbath i rozpoczął nagrywanie wokali na ich czwartą płytę. Ta założona jeszcze pod koniec lat 90-ych formacja miała od początku charakter supergrupy, zrzeszającej gwiazdy szeroko pojętej muzyki ekstremalnej, głównie o klimatycznym rodowodzie i stawiającej sobie za cel wskrzeszenie idei popularyzacji tradycyjnego szwedzkiego death metalu, dostosowanego jednak do realiów XXI wieku. Jej skład przez lata miał charakter mobilny, obejmując takie legendy jak Dan Swano czy Mikael Akerfeldt. Przez cały czas trzon grupy tworzyli jednak liderzy Katatonii Jonas Renske i Anders Nydstrom, którzy w ramach Bloodbath znaleźli ujście dla brutalniejszych fascynacji muzycznych, na które nie mogli sobie pozwolić w macierzystym zespole. Dołączenie do Bloodbath Nicka Holmesa zdaniem wielu mogło skończyć się porażką, bo wokalista musiałby growlować a tego nie czynił od jakiś 20 lat. Niektórzy nawet żartowali, że skoro na „Grand Morbid Funeral” wystąpi gościnnie także Chris Reifert z Autopsy, od razu będzie wiadomo, które wokale są dobre a które stanowią nieporozumienie.

Nic takiego się jednak nie stało. Wydany jesienią 2014 r. album „Grand Morbid Funeral” okazał się bardzo ciekawą pozycją. Co jednak najważniejsze zaprezentował on Nicka Holmesa w bardzo dobrej kondycji, jeśli chodzi o ekstremalną formułę śpiewu. W tym przypadku growling wokalisty Paradise Lost miał jednak inny charakter niż na pierwszych płytach zespołu brzmiąc bardziej wyziewowo i z mniej wyrazistą artykulacją wyrazów. Utwierdziło to jednak Nicka w przekonaniu, że takiej wokalnej ekspresji daje jeszcze radę a to miało wywrzeć olbrzymi wpływ na kształt kolejnego krążka Paradise Lost. W ciemno można było założyć, że na nim growlingi już się pojawią a te przypuszczenia potwierdziły dwa single zapowiadające krążek. O ile „No Hope In Sight” zawierał jeszcze mieszanki growlingu a czystego śpiewu, to już powolny i mocno dociążony „Beneath Broken Earth” skupił się w całości na tym pierwszym. Tym samym czternasta płyta formacji zapowiadała się na materiał mocno wybuchowy i takim faktycznie się okazała. Powstał krążek otwierający kolejny rozdział w historii zespołu i jego nieustających odwoływaniach się do chwalebnej przeszłości.

The Plague Within  (2015)

„The Plague Within” w istocie w wielu fragmentach nawiązuje do korzeni zespołu, znajdujących się na jego pierwszych trzech albumach. Wróciły więc do twórczości Paradise Lost ciężkie, melodyjne, doom metalowe riffy, jakie zdobiły „Lost Paradise”, „Gothic” czy „Shades of God”. W wielu momentach przypominają one również początkowe płyty dwóch innych przedstawicieli trójcy brytyjskiego doom metalu a więc Anathemy i My Dying Bride i ten fakt stanowi pewne zaskoczenie. Korzenny jest ponury, zatęchły klimat dźwięków, kojarzący się zarówno z angielskimi wrzosowiskami jak również z klinikami dla osób chorych psychicznie. Stare czasy przypomina growl Nicka, który jednak nie jest tak wyrazisty, mocny i misiowaty jak w pierwszych latach zespołu, ale bardziej brudny, charczący i obskurny. Wokalnie zespół dokonał radykalnego zwrotu, bo growle wyraźnie zdominowały „The Plague Within”, w kilku utworach w ogóle nie dopuszczając do głosu innej maniery lidera formacji. Ale osoby lubiące czystą barwę śpiewu Nicka nie powinny być zawiedzione, bo niskich, gotyckich wokali podobnie jak emocjonalnych, wyższych śpiewów znalazło się trochę, a co najważniejsze fragmenty te stoją na bardzo wysokim poziomie. Słabiej jedynie wyszły znane z kilku wcześniejszych płyt skrzeczące półgrowlingi, które na „The Plague Within” pojawiają się jedynie w „Punishment Through Time” w nienajlepszej formie do tego z zupełnie niepotrzebnymi elektronicznymi modulacjami.

W starym stylu poczyna sobie Greg Mackintosh, który po kilku słabszych płytach wreszcie się solowo przebudził, ozdabiając znaczną część utworów emocjonalnymi i zapadającymi w pamięci melodyjnymi popisami oraz ciekawymi solówkami. Wracać do formy za to nie musiał Aaron Aedy, który po raz kolejny stworzył świetne riffy i gitarowe podkłady, w jednych miejscach tradycyjnie doom czy death metalowe a w innych czerpiące z bardziej nowoczesnych odmian ciężkich brzmień takich jak piaszczysta surowość stonera czy rzężąca sludge metalowa ściana dźwięku. Z sekcji rytmicznej wyróżnić trzeba grę na perkusji Adriana Erlandssona, który w ładnym stylu potrafi połączyć w jedno toporne, ciężkie uderzenia w werbel z finezyjnymi przejściami czy intrygującymi, technicznymi zagrywkami. To do czego w przypadku „The Plague Within” trzeba się zdecydowanie przyczepić to produkcja krążka zrobiona przez Jaimego Gomeza Arellano. Niestety od czasów doskonale wyprodukowanego „In Requiem” Paradise Lost w kwestiach brzmieniowych z każdą kolejną płytą cofa się w rozwoju a na czternastce już zdecydowanie przesadzono z oldschoolowością i nieczystą surowością produkcji. Do tego stopnia, że w wielu miejscach zlewające się ze sobą instrumenty psują słuchaczowi przyjemność odbioru muzyki. To co ma sens w prostych aranżacyjnie i jednowymiarowych produkcjach zespołów takich jak Autopsy czy Darkthrone, nie za bardzo pasuje do mięsistego doom metalu, który powinien brzmieć czysto i przestrzennie.

 Mimo że „The Plague Within” wyraźnie odwołuje się do pierwszych albumów Paradise Lost, na szczęście nie stanowi prostej kopii „Gothic” bądź „Shades of God”, o „Lost Paradise” już w ogóle nie wspominając. Zespół nie zapomniał o swoich późniejszych albumach takich jak „Faith Divides Us, Death Unites Us” czy „Tragic Idol”, podobnie jak o „Icon” i „One Second”, których wpływy przewijają się w nowej muzyce Brytyjczyków. Pojawiło się też kilka nowych elementów dotychczas w ogóle bądź słabo w twórczości Paradise Lost eksplorowanych jak szybkie, death metalowe tempa czy otwarte, wielowątkowe struktury kompozycji dużo odważniejsze od tych z „Faith Divides Us…”. A wszystko to zawarto w dziesięciu bardzo ciekawych, różnorodnych i utrzymanych na wysokim poziomie kompozytorskim utworach, w tym takich które spokojnie można nazwać klasyką zespołowego repertuaru.

Należy do niej niewątpliwie otwierający płytę, rewelacyjny „No Hope In Sight”, powolny walec, porażający już od samego początku klasycznym, doom metalowym riffem, ciężarem piłujących gitar oraz rewelacyjnym, przewijającym się co jakiś czas spokojniejszym śpiewem Nicka, mocno przypominającymi manierę Petera Steela z Type o Negative. Następny w kolejce „Terminal” to Paradise Lost w wersji death metalowej. Jest to masywna, obskurna, utrzymana w średnim tempie kompozycja, w całości pozbawiona czystego śpiewu. Ten dla odmiany zdominuje w kolejnych dwóch utworach: klimatycznym, ozdobionym wielobarwnymi wstawkami klawiszy i okazjonalnym kobiecym śpiewem „An Eternity of Lies” oraz surowym, energetycznym, piłującym gitarowo „Punishment Through Time”. Jednym z największych zaskoczeń płyty jest „Beneath Broken Earth” – ponad sześciominutowa, ultrawolna, ciężarna kompozycja, która bardziej pasowałaby do repertuaru My Dying Bride bądź wczesnej Anathemy niż Paradise Lost. Z kolei „Sacrifice The Flame” i „Victim Of The Past” są najbardziej klimatycznymi i mrocznymi momentami płyty, zawierającymi wiele spokojnych fragmentów z czystym, stonowanym śpiewem Nicka oraz atmosferyczno-symfonicznymi wstawkami klawiszy i sekcji smyczkowej. Dla kontrastu w surowym, agresywnym, dla niepoznaki ozdobionym gotyckimi chórami „Flesh From Bone” Paradise Lost rozpędza się do death metalowych galopad i ten kawałek mógłby spokojnie znaleźć się w repertuarze pobocznych projektów liderów grupy a więc Bloodbath i Vallenfyre. Najciekawsze muzycy zostawiają na koniec, bo zarówno brudny, ciężki, stonerowy „Cry Out” jak i majestatyczny, epicki „Return Of The Sun” to jedne z najlepszych momentów wydawnictwa z rewelacyjnym śpiewem Nicka (zarówno czystym jak i growlującym), mnóstwem emocji oraz chwytliwości a przede wszystkim kapitalnymi wstawkami solowymi Grega Mackintosha. Nieźle choć słabiej w porównaniu do podstawowego repertuaru płyty wypadają utwory bonusowe, które można odnaleźć jedynie na winylowych wersjach „The Plague Within”: klimatyczny, refleksyjny i zaskakująco „starczo” zaśpiewany w całości czystym głosem „Fear Of Silence” oraz ciężki, piłujący, klasycznie death/doomowy „Never Look Away”.

„The Plague Within” to jedna z najlepszych płyt Paradise Lost nagranych w XXI wieku i najciekawszy krążek formacji od czasów „One Second”. Zespół poprzez bardzo udane nawiązanie do początków swej kariery, zrekompensował fanom średni poziom trącących dziś myszką, nastawionych na sentymentalizm albumów „Lost Paradise” i „Gothic”. Udowodnił przy tym, że także w XXI wieku muzykę death/doom metalową można grać ciekawie i dość nowatorsko. Po raz pierwszy od 1997 r. Anglikom udało się też wykreować trendy w klimatycznej muzyce metalowej zarówno w postaci albumów nawiązujących do „The Plague Within” (choćby „Sovran” szwedzkiego Draconian) jak i namówić niektórych dawnych klimaciarzy (polski Mordor czy grecki On Thorns I Lay) do przeproszenia się z growlowaniem. I choć osobiście bardziej leży mi lżejsza i nastawiona bardziej na metal gotycki odmiana twórczości Brytyjczyków, trudno mi obok czternastego albumu zespołu przejść obojętnie.

I zresztą nie tylko mnie. Można stwierdzić jednoznacznie, że w 2015 r. Paradise Lost ostatecznie przeprosił się ze swoimi starymi fanami, odzyskując ich zaufanie i co ciekawe nie tracąc przy tym nowych wielbicieli, którzy dołączyli do grupy dopiero w XXI wieku. Jak na ironię „The Plague Within” okazał się ostatnim wydawnictwem wydanym w barwach niemieckiej wytwórni Century Media, która tak samo jak w latach 90-ych Peaceville a następnie Music For Nations mocno przyczyniła się do promocji i budowania pozycji zespołu. W tym przypadku przejście do nowej „stajni” można spokojnie uznać za awans, bo z Anglikami podpisali papiery Niemcy z Nuclear Blast Records, a więc obecny największy europejski gigant wydający muzykę metalową. Co prawda zdaniem wielu rozmach tej wytwórni często skutkuje stępieniem pazurów, bezkompromisowości i ambicjonalności zespołów wydawanych przez Nucleara, to jednak są też przykłady z historii, które pokazują, że niekoniecznie taki proces musi mieć miejsce.

W 2016 r. w historii Paradise Lost doszło do kilku istotnych wydarzeń. Po pierwsze zespół po raz kolejny dokonał wymiany perkusisty. Szweda Adriana Erlandssona zastąpił kolejny muzyk skandynawskiego pochodzenia w osobie Fina Waltteriego Väyrynena, który ciut wcześniej dołączył do składu prowadzonego przez Grega Mackintosha Vallenfyre, z której to funkcji awansował do składu legendy angielskiego doom metalu. Co ciekawe muzyk ten jest o około 20 lat młodszy od pozostałych członków formacji co jednak nie przeszkodziło w łatwym porozumieniu mu się z Anglikami należącymi do pokolenia jego rodziców.

W tym samym czasie Nick Holmes wystąpił gościnnie na wydawnictwie zespołu Trees Of Eternity zatytułowanym „The Hour Of Nightingale”, stanowiącym jedyne wydawnictwo tej formacji wydane kilka miesięcy po śmierci z powodu białaczki liderki zespołu Aleah Stanbridge, którą fani klimatycznego metalu mogą kojarzyć z nowszych albumów Swallow The Sun i Amorphis. Czyste wokale pana Holmesa z finalizującej album kompozycji „Gallows Bird” zdecydowanie warto odkryć, gdyż są jednymi z najciekawszych pod którymi muzyk się podpisał w ostatnich latach. Ich poziom mógł być dobrym prognostykiem nagrywanego w kolejnym roku piętnastego albumu zespołu, który ostatecznie ukazał się na progu jesieni tego roku. I choć wielu mogło się zdawać, że jeszcze bardziej ciężko, bezkompromisowo i ekstremalnie niż na „The Plague Within” już się nie da grać, Anglicy udowodnili, że jest to możliwe. Nie obyło się przy tym bez tradycyjnych dla Paradise Lost niespodzianek. Tym razem nie zawsze pozytywnych.

Medusa (2017) i The Obsidian (2020)

 

„Medusa” jest płytą podążającą śladami brutalności i ekstremalności „The Plague Within”, tak wszyscy którzy liczyli, że tamten album był tylko jednorazowym, sentymentalnym wyskokiem Anglików w stronę ekstremy z growlingami i muzycy rychło wrócą do spokojniejszego, gotyckiego grania mogą poczuć rozczarowanie. Bo pod względem zagłębiania się zarówno we własną przeszłość jak i archeologiczną ekstremę gatunkową Paradise Lost poszedł jeszcze dalej. Jest to ciągle muzyka utrzymana w stylu typowym dla pierwszych trzech krążków formacji, ale postawiono na niej na elementy niezbyt przystępne, bliskie pomysłom z „Shades Of God” czy „Lost Paradise”, co jest mocno zaskakujące, bo ten ostatni krążek należy do najsłabszych dokonań Anglików. Do minimum za to zredukowano elementy przebojowości i przystępności, jakie Raj Utracony serwował fanom poczynając od albumu „Icon” a wcześniej na „Gothic”. Trwająca w wersji rozszerzonej około 50 minut płyta to kolekcja dziesięciu w większości długich i rozbudowanych kompozycji, stawiających przede wszystkim na ciężki, zmasowany łomot gitar i niezbyt szybkie tempa. W przeciwieństwie do „The Plague Within” tym razem Anglicy postawili na czystość doom metalu bez deathowej agresji i konkretniejszych przyśpieszeń. Nie za wiele jest też momentów klimatycznych i nastrojowych, które ograniczono do trzech bardziej stonowanych utworów oraz dwóch bonusów dodanych do digipackowej, rozszerzonej edycji tego krążka.

Ze świecą trzeba też szukać fragmentów z czystym śpiewem Nicka. Warto w tej kwestii zauważyć, że jedyna kompozycja, w której nie pojawiają się growlingi to dodany jako bonus, zamykający całość „Symbolic Virtue”. W pozostałych utworach ekstrema wokalna prędzej lub później się pojawia a w sporej liczbie utworów stanowi jedyny typ wokalu. Niestety nie jest to dobra informacja, bo kondycja głosu Nicka nie jest tak świetna jak w pierwszych latach istnienia zespołu, tak jak na „The Plague Within” jest wyziewowa i miejscami niewyraźna, w związku z czym część wokali może sprawiać wrażenie monotonnych a nawet nudnych. A jeśli dodać do tego mniejszą wyrazistość i chwytliwość kompozycji, w których dominuje growling, nie dziwi fakt, że wielu fanów mogło poczuć się rozczarowanymi tym materiałem. Na całe szczęście te momenty, w których postawiono na czysty, emocjonalny śpiew wciąż pokazują klasę lidera Paradise Lost i dla nich właśnie warto się z Medusą zapoznać. Szczególnie że najczęściej towarzyszy im spokojniejsza i bardziej klimatyczna muzyka, pozwalająca w pełni delektować się głosem Nicka.

  Dla odmiany w bardzo dobrej formie są pozostali członkowie Paradise Lost a przede wszystkim Greg Mackintosh, który tak dobrych melodii i solówek nie stworzył od jakiś 15 lat. Wreszcie udało mu się odtworzyć emocjonalność i pomysłowość, jakimi emanowały jego popisy z pierwszych albumów Paradise Lost. Choć na „Medusie” nie są to aż tak rewelacyjne pomysły jak w latach 90-ych, to chociażby dla tego co wyczynia gitara w „Gods Of Ancient” warto albumowi dać szansę. Miazgę gitarowej, konkretnej ściany z obowiązkowym piłowaniem wytwarza Aaron Aedy oraz wspomagający go schowanym za gitarami basem Steven Edmondson. Bardzo dobrze wypada też perkusista Waltteri Väyrynen, którego mocne i konkretne walenie w bębny z jednej strony nawiązuje do toporności pierwszych krążków zespołu a z drugiej za sprawą dużej pomysłowości i bogatej ekwilibrystyki przejść potrafi także iść śladami albumów nagranych w składzie z Lee Morrisem. Niestety efekt gry perkusisty trochę psuje mocno plastikowe i zbyt mechaniczne brzmienie garów. Pod względem produkcji „Medusa” jest dość dziwna, bo z jednej strony stawia na oldschool i surowość brzmienia gitar, które tak jak na „The Plague Within” zostały zamulone i przybrudzone a kontrastem do tego jest wyjątkowo nowocześnie brzmiąca perkusja, pasująca do reszty niczym przysłowiowa pięść do oka.

Rozpoczynający krążek „Fearless Sky” to duża gratka dla wszystkich miłośników Paradise Lost, bo jest to na chwilę obecną najdłuższe dokonanie zespołu, przebijające czasem trwania wszystkie tasiemce z „Shades Of God”. I nudzić się przy nim nie sposób, gdyż na bazie tradycyjnego zwrtokowo-refrenowego schematu z rozbudowanym i bardzo urozmaiconym tak jak na trzecim albumie środkiem stworzono porcję ciekawego i wyjątkowo mrocznego doom metalu. Dominuje on w wersji bardzo wolnej i ciężarnej z obowiązkowym growlingiem, ale pojawiają się też urozmaicenia w postaci podkręceń tempa, ciekawych solówek i przede wszystkim wstawek czystego, emocjonalnego wokalu. Tego ostatniego nie ma niestety w równie potężnym, stawiającym na rytmiczną, połamaną nerwowość „Gods Of Ancient”, ale ten mankament rekompensują kapitalne wstawki gitar solowych, przy których można się poczuć niczym w czasach pierwszych albumów zespołu. Takie same próby w formie nawiązań do szybkich momentów „Dead Emotion” podejmuje „From The Gallows”, niestety w tym przypadku efekt końcowy popsuło za dużę skupienie się na ekstremalności i zbyt zwięzły czas trwania utworu, sprawiający wrażenie jakby przerwano go w połowie. W powolnym i leniwym „The Longest Winter” wreszcie coś dostają miłośnicy klimatycznego oblicza Paradise Lost, bo piosenka stawia głównie na stonowane i jedynie okazjonalnie agresywne granie przy okazji serwując solówki, przypominające trochę pomysły Austina Lunna z formacji Panopticon zaprezentowane w utworze „The Winds Farewell” z krążka „Autumn Eternal”.

Jeszcze bardziej nastrojowy i mroczny jest utwór tytułowy, najbardziej gotycki fragment z podstawowego repertuaru płyty, zaśpiewany w większości czystym, spokojnym głosem i z dodatkami w postaci klawiszowych ornamentów. Próba powrotu do doom-deathowej oldschoolowości jest w marszowym, powolnym „No Passage For The Dead”, niestety w nim także odnosi się wrażenie braku postawienia kropki nad i. Z kolei promujący „Medusę” „Blood Of Chaos” to coś dla osób doceniających dynamiczne oblicze Paradise Lost. Jest to jedyna utrzymana w średnim tempie kompozycja na płycie do tego zawierająca sporo gotyckich, niskich wokali Nicka, dobrze zgrywających z miejscami ekstremalną resztą. Na zakończenie podstawowego zestawu płyty słuchacz dostaje ciężki i masywny „Until The Grave”, przypominający trochę „Return To The Sun” z poprzedniej płyty, ale niestety w wersji gorszej bo bez rewelacyjnych partii czystego śpiewu, jakimi czarował tamten kawałek. Dla miłośników stonowanego i klimatycznego oblicza Paradise Lost została przygotowana rozszerzona wersja płyty, zawierająca dwa dodatkowe utwory. Zarówno mroczny, ciężki „Shrines” jak i emocjonalny, gotycki „Symbolic Virtue” prezentują spokojniejsze i leniwe oblicze zespołu. Z nich szczególnie wart uwagi jest ten drugi, który z niezrozumiałych dla mnie przyczyn nie znalazł się w podstawowym repertuarze „Medusy” gdyż przebija jakościowo sporo utworów z podstawowego materiału krążka.

„Medusa” to najmocniejsze jak na razie cofnięcie się przez Paradise Lost w odmęty własnej przeszłości, album przeznaczony przede wszystkim dla fanów tęskniących za klimatem pierwszych krążków. Na szczęście nie pozbawiono go zupełnie spokojniejszych elementów a także motywów charakterystycznych dla wydawnictw tworzonych od 2007 r. a więc od momentu ponownego nawrócenia się Paradise Lost. Na pewno na tym wydawnictwie brakuje typowej dla zespołu chwytliwości i przebojowości, czego nie rekompensują większe niż zwykle ambicjonalne poszukiwania. Osobiście uważam ten album za najsłabsze dokonanie Paradise Lost od czasów „In Requiem” i zdecydowanie można było go zrobić lepiej tym bardziej że zarówno czas trwania całości jak i konstrukcje części utworów rodzą podejrzenia, że muzycy za bardzo się spieszyli tworząc te utwory i chcąc je jak najszybciej wydać dla nowej wytwórni. Dla zdeklarowanych fanów zespołu jest to rzecz warta poznania, natomiast ci bardziej niedzielni czy ceniący sobie bardziej melodyjne i spokojniejsze dokonania Brytyjczyków zdecydowanie powinni pozostać przy „The Plague Within” oraz najnowszym „Obsidian”, które są zwyczajnie dużo lepsze.

Mimo trochę słabszego odbioru piętnastego albumu rajska maszyna nie zamierzała zwalniać, tym bardziej że w 2018 r. przypadała 30 rocznica istnienia zespołu. Wprawdzie nie towarzyszyło jej, jak pięć lat wcześniej, wydanie nowej koncertówki czy kolejnej składanki, jednak fani i tak nie mogli narzekać. Największą frajdą było ukazanie się w 2019 r. dawno wyczekiwanej oficjalnej biografii zespołu, zatytułowanej zgodnie z angielskim humorem bohaterów książki „No Celebration”. Pozatym zespół odbył w 2018 r. kolejną trasę koncertową po Anglii i Europie a jej największą niespodzianką był pierwszy koncert w rodzinnej miejscowości członków zespołu a więc w słynnym Halifax. Pozatym rocznicowy rok przyniósł też trochę mniej wesołych nowin. Po nagraniu trzech krążków Greg Mackintosh postanowił zamknąć rozdział pod nazwą Vallenfyre, ale tylko na chwilę, bo jeszcze w tym samym roku powołał kolejny death metalowy projekt pod nazwą Strigoi. W jego składzie znalazł się znany z Vallenfyre i Paradise Lost perkusista Waltteri Väyrynen a projekt w 2019 r. wydał swój pierwszy album „Abandon All Faith”, kontynuujący stylistyczną Vallenfyre. Również w 2018 r. ukazał się piąty krążek Bloodbath „The Arrow Of Satan Is Drown”, ale ten mimo świetnej kondycji wokalnej Nicka Holmesa oraz równie dobrej oprawy graficznej okazał się najsłabszym dokonaniem szwedzkiego superprojektu. Płycie sporo brakuje do poziomu „Grand Morbid Funeral”, o pierwszych dwóch krążkach projektu już w ogóle nie wspominając.

Na początku 2020 r. Paradise Lost przypomnieli się fanom zapowiedziami swojej szesnastej płyty. Te zajawki osobom nie lubiącym „Medusy” mogły przypaść do gustu. Bo zarówno „Darker Thoughts” jak i „Fall From Grace” zawierały sporo chwytliwej melodyki a także spore dawki czystego śpiewu Nicka Holmesa. Jednak największym zaskoczeniem miał się okazać trzeci z promujących płytę na yuotube kawałków, dynamiczny „Ghosts”, będący pierwszym od bardzo dawna czysto gotyckim utworem Paradise Lost, do tego bliższym oryginalnym kompozycjom Sisters Of Mercy niż propozycjom Brytyjczyków ze starszych płyt. Album „Obsidian” ukazał się w szczycie szalejącej po Europie pandemii koronawirusa w maju 2020 r. i po raz pierwszy od wielu lat nie przyniósł głębokiego cofania się zespołu do lat 90-ych. Bardziej stanowił podsumowanie rajskich powrotów do przeszłości, które Brytyjczycy uskuteczniali na swoich płytach poczynając od 2007 r. Szczegółowo o tym albumie można przeczytać tu: Recenzja Przemysława Bukowskiego oraz tu: Recenzja Jakuba Kozłowskiego. Choć w przypadku „Obsidian” można się pokusić o konkluzję, że jego autorzy znaleźli wreszcie swoją niszę, w której pozostaną na dłużej, to mając na uwadze doświadczenia przeszłości (szczególnie „Draconian Times” oraz albumów nagranych w latach 2002-2005), daleki byłbym od wyciągania takich wniosków.

Na to, że w przypadku Paradise Lost należy spodziewać się w przyszłości kolejnych zaskoczeń i prób poszukiwań nowych tożsamości zwraca zresztą uwagę sam Nick Holmes w tym wywiadzie. I bardzo dobrze, bo siłą Paradise Lost w moim odczuciu nie jest konserwatywne trzymanie się tej samej drogi muzycznej, ale ciągłe zmienianie prezentowanej estetyki, poszukiwania nowego ja oraz nieliczenie się w tej kwestii z opiniami fanów. Pod tym względem różnią się zresztą od kolegów, z którymi na początku lat 90-ych rozpoczynali w Anglii doom metalową i klimatyczną krucjatę. I według stanu na rok 2020 r. kondycja Brytyjczyków wypada dużo lepiej niż My Dying Bride i Anathemy.

Radomir Wasilewski

Wydawnictwo In Rock Music Press oraz Muzyka z Bocznej Ulicy przypominają, że na rynek Polski trafi w przeciągu najbliższych kilku miesięcy autoryzowana biografia zespołu pod tytułem „Bez celebracji”.

 

 

 

Autor jest miłośnikiem muzyki metalowej i nie tylko, którą słucha i kolekcjonuje na płytach od początku lat 90-ych. Od 2015 r. na portalu RateYourMusic prowadzi profil RadomirW, na którym co tydzień są dodawane po 2-3 dość obfite recenzje płyt. Dotychczas udało się tam zrecenzować większość pozycji z dyskografii takich grup jak Alice In Chains, Anathema, Candlemass, Celtic Frost, Danzig, Edge Of Sanity, Godflesh, Immolation Iron Maiden, Katatonia, Massive Attack, Mastodon, My Dying Bride, Neurosis, Nevermore, Nick Cave And The Bad Seeds, Nine Inch Nails, Opeth, Oranssi Pazuzu, Paradise Lost, Riverside, Sisters Of Mercy, Slayer, Testament, The Third And The Mortal, Ulver a także wielu, wielu innych.

(Łącznie odwiedzin: 537, odwiedzin dzisiaj: 1)