Koncept album „Nude” należy do jednych z najbardziej dojrzałych i udanych dokonań Camel, obok „Moonmadness” czy „Breatless”. Jest to też album którym formacja w piękny sposób weszła w burzliwy dla muzyki progresywnej okres lat 80. cechujący się przede wszystkim głębokimi zmianami brzmienia wśród największych dotychczas tuzów gatunku. Camel zawsze sprawiał wrażenie zespołu pozostającego odrobinę poza nawiasem sceny, formacji tworzonej w pięknym duchu retro. Albo inaczej: grupy, która w dumnym pochodzie zespołów progresywnych zawsze szła dwa kroki za resztą stawki – z zamyśloną miną i rękoma splecionymi za plecami.
Dlatego też technologiczne nowinki, zmiany w kształtowaniu kompozycji, bardziej popowe zabarwienie albumów – charakterystyczne dla lat osiemdziesiątych – zastało Camel odrobinę później, na wysokości „The Single Factor” (1982) i, przede wszystkim „Stationary Traveller” (1984) – płycie tyle wybitnej, co odchodzącej głęboko od dotychczasowej „gitarowo -ambientowej” twórczości Latimera.
Album „Nude” pojawił się na rynku w roku 1981, czasie, kiedy słuchacze poszukujący muzyki progresywnej mogli zapoznać się z takimi płytami, jak „abacab” Genesis, mocno kontrowersyjnym „Cured” Stevena Hacketta. Na rynek trafiły również rockowe „Moving Pictures’ Rush czy niezwykle, melodyjne „Time” ELO (o ile nazwiemy Electric Light Orchestra zespołem progresywnym). Wszystkie te płyty (nie wspominając o Franku Zappie, który w tym okresie wydał kilka albumów ale nadal pozostawał jedyną drużyną w swojej własnej lidze) w jakiś podświadomy sposób spajają się w mojej głowie z latami osiemdziesiątymi. Stanowią ich muzyczną kwintesencję. Są to wszystko albumy dobre bądź przynajmniej intrygujące. Wszystkie jednak odcinają się brzmieniowo od poprzedniej dekady.
W przypadku Camel jest na odwrót. Poza kilkoma rozwiązaniami produkcyjnymi płyta „Nude” jest pięknie staromodna, cudownie nieaktualna i genialnie archaiczna. Tak pod względem kompozycyjnym (dominujące, mocno liryczne instrumentalne kompozycje) jak i tematycznym. Kogo w latach osiemdziesiątych obchodziły albumy koncepcyjne? Jasne, ELO z „Time” pokazali, że nadal jest popyt na takie rozwiązania stylistyczne, tyle, że ELO podało je w zupełnie innym, popowym „sosie”. „Time” to album koncepcyjny, który można rozbić na niezależne single. Z „Nude” singlów, może poza otwierającym płytę „City Life” wyciąć się nie dało. Szczerze mówiąc, poza kilkoma fragmentami (wspomniane „City Life”, „Docks” czy „Please Come Home”), poszczególne utwory zlewają się w jedną, rozwijającą się i przeplatającą historię. I dzieje się tak pomimo faktu, że wracam do tej płyty od bardzo dawna, z bookletem w dłoniach, czytając historię Nude’a opisaną przez zespół.
I tutaj dochodzimy do koncepcji płyty o której również warto wspomnieć. Mam wrażenie, że także ona odbiega znacząco od wzorców do których przyzwyczaiły nas inne albumy koncepcyjne. Historia opowiadana przez Camel, pomimo tego, że bez wątpienia tyczy się kwestii o dużym ciężarze emocjonalnym, przedstawiona jest zwiewnie, z wyczuciem absolutnie wyzbytym patosu. Nie przysłania samej muzyki. To właśnie poprzez dźwięki Camel ilustruje niektóre z etapów życia „Nude’a” czyli, Hirō Onody, japońskiego żołnierza powołanego w ostatnich etapach walk na Pacyfiku. Los Onody to los typowego mięsa armatniego, wspólny dla wielu młodych mężczyzn oddanych hierarchicznemu podporządkowaniu cesarskiej Japonii, rzucanych na pewną śmierć w bitwach o nic nieznaczące strategicznie, niewielkie wysepki. Onoda po refleksji nad własnym losem, świadomością zmiany i czasem, który przyszło mu dotąd zmarnować („City Life”), otrzymuje list poborowy („Drafted”). Jako świadomy swoich obowiązków obywatel Onoda stawia się na komisji i po jej przejściu zostaje wysłany do doków, gdzie wraz z pozostałymi poborowymi ląduje na statkach wysłanych w stronę linii frontu („Docks”). Na miejscu, ruszając do ataku oddział Onody dostaje się pod silny ostrzał wroga a Onoda pada nieprzytomny („Beached”). Album składa się z piętnastu utworów opowiadających historię Japończyka pozostawionego przez kompanów na wyspie, nieświadomego faktu, że wojna się skończyła. Płyta „Nude” korzysta oczywiście z prawdziwej historii, przetwarza ją na potrzeby muzycznych pejzaży – instrumentalnych, przepełnionych nostalgią i specyficznym spokojem wynikającym z typowo japońskiej akceptacji własnego losu. Onoda nie poddaje się rezygnacji. Nie szuka chaotycznych sposobów wyjścia z niespodziewanej sytuacji. On ją akceptuje odnajdując przy tym spokój dzięki codziennej, jasno ustalonej rutynie (raz w miesiącu wdrapuje się na szczyt góry by, symbolicznie, wystrzelić jeden nabój z magazynku). Płyta nie mówi jednak o traumie wojennej. Nie mówi o nieszczęsnym losie rozbitka wyrwanego z własnej kultury. Ona mówi o odnalezieniu siebie samego – To na wyspie Hirō odnajduje spokój. Wyrywa się z krępujących okowów japońskiej kultury, do czego nawiązuje odrzucenie przez niego ubrań podkreślone w samym tytule albumu. Onoda jest nagi. I taki, ku swojemu nieszczęściu, odnaleziony zostaje przez swoich pobratymców. Siłą zmuszony do powrotu, witany jako wojenny bohater i niezłomny wojownik o wolność i potęgę Japonii to właśnie w ojczystym kraju czuje się jak na bezludnej wyspie. Splendor jaki, wbrew woli, na niego spada połączony z kulturowymi zasadami bytowania „w stadzie” których Onoda dawno się wyzbył potęguje niemożliwe do opanowania i przezwyciężenia poczucie odosobnienia. Samotność, odczuwana pomimo otoczenia ludzi, którym zależy na losie weterana, skłania go do powrotu na wyspę. Do miejsca, w którym jest wolny. Dla Onody wojna nie zaczęła się wraz z wysadzeniem jego oddziału gdzieś na Pacyfiku. Dla Onody zaczęła się, gdy wiele lat później zmuszony jest do powrotu. Tą jednak wojnę, w odróżnieniu od Cesarskiej Japonii, Hirō wygrywa.
Pomimo licznych wątków i możliwości ekspresji Latimer postanowił nadać albumowi niezwykle wyciszony, niemal kameralny, na w poły senny charakter. Dzięki temu poza wydarzeniami w ich „fizycznej” formie słuchacz ma możliwość w większym stopniu poznać duchowe uwarunkowania i odczucia bohatera. Niemal AOR-owski początek w postaci pop rockowego „City Life” prowadzi do nostalgicznej i smutnej „Drafted” by przejść w niepokojąco poruszający „Docks”. „Beached” dzięki pięknej gry gitary i żywiołowego (chociaż w granicach rozsądku) budowania klimatu jasno ukazuje słuchaczowi powagę chwili, gdy życie żołnierzy rzucone zostaje na sztos. Z kolei strona B winyla to już niemal ambientowe, liryczne i instrumentalne wycieczki Latimera ponownie zwracające uwagę słuchacza na element, który może niekoniecznie staje się od razu jasny w historii Onody – fakt, że wewnętrzną równowagę odnalazł właśnie w miejscu, które dla wielu stanowić mogło trudne do zniesienia, samotne więzienie. Fragmenty opowiadające o powrocie i próbach ponownej resocjalizacji (w rozumieniu – wprzęgnięcie Onody w okowy społecznych uwarunkowań i zasad) weterana cechują się pewnym, trudno definiowalnym smutkiem i poczuciem podejmowania działań pozbawionych realnego celu. Onoda nie chce być częścią społeczeństwa, co staje się coraz bardziej oczywiste dla otaczających go ludzi i rodziny.
„Nude” należy do najgenialniejszych przedstawicieli powoli wymierającego już w latach 80. gatunku klasycznego progresywu spod znaku Caravan, wczesnego Genesis, czy mniej przerażających stylistycznie dokonań Van Der Graaf Generator. Jest przy tym płytą zupełnie nie efektowną, powoli i cicho sączącą się w uszy słuchacza. Bez odrobiny chęci i zaangażowania w poznawaniu historii „Nude’a” płyta może po prostu nas ominąć, umknąć i nie zostawić po sobie śladu i to niezależnie od ilości odsłuchów. To nie jest i nie może być muzyka tła. Gdy jednak spróbujemy poświęcić naszą uwagę, odciąć się na chwile od codzienności i po prostu posłuchać, wówczas – jestem tego pewien – wizja Latimera nas oczaruje.
Kuba Kozłowski