David Gilmour powrócił do Pompejów. Wiele lat minęło od czasu, kiedy w roku 1971 zespół Pink Floyd zagrał koncert dla starożytnych duchów zasypanych w popiele. Wówczas publiczność nie mogła współuczestniczyć w wydarzeniu, które dzięki tym właśnie okolicznościom nabrało niemal transcendentnego charakteru.

Obecnie wokalista i gitarzysta zespołu mógł zaprezentować swoje umiejętności  trzem tysiącom uczestników spotkania. Przywołać prawdziwą magię oddanym fanom, oczekującym na występ, który przejdzie do historii muzyki popularnej a oni będą mogli powiedzieć: „byliśmy tam”. Tylko, że niestety podczas odsłuchiwania zarejestrowanego na albumie występu nie mogłem pozbyć się wrażenia, że zdecydowana większość magii odczuwalnej podczas występu płynęła właśnie z samego otoczenia i entuzjazmu publiczności, spodziewającej się niejako a priori czegoś nadzwyczajnego. David Gilmour nie jest już w stanie odtworzyć wrażeń, które towarzyszyły występom Pink Floyd. Z jednej strony dzieje się tak ze względu na bardzo ograniczone już warunki wokalne gwiazdy a z drugiej ze względu na nijakość samego materiału, który zawarł na swojej ostatniej płycie „Rattle That Lock”.
Oczywiście solowa płyta Gilmoura i tak wydaje się olbrzymim wręcz skokiem jakościowym w porównaniu do fatalnej „The Endless River” Pink Floyd. Tamten album był marketingowym chwytem nastawionym na szybki zysk kosztem oddanych fanów legendy. Solowy album Gilmoura to z kolei dzieło o wiele bardziej przemyślane i, do pewnego stopnia, uczciwe. Są to jednak utwory rzemieślnicze, doskonałe technicznie, świetnie wyprodukowane, ale pozbawione tego trudnego do określenia elementu, który decyduje o pojawieniu się gęsiej skórki u słuchacza. Każdy utwór to wprawne cięcie chirurga, wykonującego setny raz tą samą operację. Chirurga cenionego i pewnego swoich umiejętności, który wie jednak, że nie zrewolucjonizuje już swojego fachu.
Niestety na żywo nie udało się Gilmourowi nadać utworom pokroju „Faces of Stone” czy „In Any Tongue” nowego charakteru. Nie powiodła się próba wypełnienia ich emocjami. Co gorsza, również utwory z o wiele bardziej udanych dokonań Gilmoura, jak „What Do You Want From Me”, „High Hopes” z „Division Bell” czy „On An Island” zabrzmiały wymuszenie, sztucznie a uczucia te wzmacnia jeszcze wymęczony, o bardzo ograniczonej już skali, głos Davida. Odniosłem wrażenie, że gdyby nie obowiązkowe, wspomagające go chórki wielu utworów na żywo po prostu nie potrafiłby już zaśpiewać. Oczywiście, wiek robi swoje i jest to jak najbardziej naturalna kolej rzeczy – Ian Gillan też nie zaśpiewa już „Child in Time”, ale jednak w przypadku Davida Gilmoura utworów, których nie daje rady odpowiednio wysoko zaintonować jest znacznie więcej. Co, niestety, nie przeszkadza mu próbować. Wiele kompozycji z dawnych lat działalności Pink Floyd nadal potrafi zachwycić, ale w dużej mierze ze względu na samą jakość utworów niż wykonanie.
O ile album Alana Parsonsa „Live in Colombia”  spotkał się z dosyć powszechną krytyką ze strony dziennikarzy to wydaje mi się wielokrotnie bardziej udany, jako widowisko – była w nim i szczera radość i zabawa – tak muzyków jak i publiczności. Cały koncert przesłuchałem raczej z recenzenckiego obowiązku niż ze szczerą chęcią. David Gilmour sprawa już niestety wrażenie zapatrzonej w siebie legendy, która samą swoją obecnością powinna doprowadzać widzów do ekstazy. Podczas trasy „Rattle That Lock” da się zresztą zaobserwować pewien wzór – występy w Circus Maximus w Rzymie, koncert w Pompejach, wielokrotne występy w Royal Albert Hall, antycznym amfiteatrze w Orange czy Arena of Nîmes pokazują, że to wyjątkowość miejsca ma świadczyć o wspaniałości występu a nie odwrotnie. Szkoda, ale „Live at Pompeii” to rzecz jedynie dla zatwardziałych i bezkrytycznych miłośników Davida Gilmoura.

Kuba Kozłowski, Ocena 3

U nas obowiązuje skala szkolna:
1- poniżej wszelkiej krytyki
2- cudem się prześlizgnął
3- przeciętnie, ale w normie
4- synu, jesteśmy dumni
5- gratuluje prymusie!
6- blisko absolutu

(Łącznie odwiedzin: 461, odwiedzin dzisiaj: 1)