Bez wątpienia Rainbow nagrywali w przeszłości lepsze albumy, niewątpliwie Blackmore pisał kiedyś potężniejsze riffy a w zespole śpiewali ciekawsi wokaliści. Nie mam też wątpliwości, że ostatnie studyjne dokonanie formacji (jak na razie) nigdy nie wejdzie do rockowego kanonu a fani hard rocka wracać będą raczej do debiutu, „Rising” czy chociażby „Difficult to Cure”. Co nie oznacza jednak, że „Stranger in Us All” jest płytą złą.
Powiem zresztą więcej – jest to album nadspodziewanie dobry, biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności towarzyszące jego powstaniu. W czasie nagrywania „Stranger in Us All” Ritchie myślami był już na słonecznej łące po której mógłby zabawiać się w przyciasnych rajtuzach i czapeczce elfa hasając w rytm pogrywającej harfy i anielskiego śpiewu Candice Night. Zresztą wpływ partnerki gitarzysty na ostatni album, nagrany tylko w celu wypełnienia zobowiązań kontraktowych, również był znaczący (chociaż zakulisowy). Tak naprawdę Blackmore nie miał zamiaru ponownie bawić się w Rainbow. Plany miał już zupełnie inne i dobrze skonkretyzowane. Po odejściu z Deep Purple musiał jednak uwolnić się z krępującego kontraktu, który zmuszał go do grania rocka, na którego nie miał już najmniejszej chęci. Zrobił więc co musiał, angażując w projekt jak najmniejsze siły, zatrudniając kilku nowojorskich muzyków sesyjnych mających nadać formacji chociaż pozory dobrze funkcjonującego zespołu.
W tym, że z albumu nie wyszedł godny potępienia potworek spora zasługa młodego Szkota, Doogie’go White’a, wyciągniętego z zapyziałych klubów muzycznych i zaangażowanego na podstawie odnalezionych gdzieś w biurze kaset z demówkami, odrzuconymi wcześniej przez managera gitarzysty. Pomimo tego, że White nie znaczył w świecie muzyki właściwie nic, a Ritchie stanowił jedną z największych legend hard rocka atmosfera w trakcie nagrywania albumu była dobra. Po pierwsze dlatego, ze Ritchie miał całkowicie gdzieś, co z tych wspólnych prac się urodzi a po wtóre Blackmore zawsze wolał sięgać po nieznanych wokalistów, których traktował raczej jako kolejny instrument niż partnerów w sztuce komponowania. Ich uległość wynikająca z braku pewności siebie i wyrobionej marki dobrze podbudowywała ego gitarzysty. Dobre układy kończyły się, gdy ich sława rosła…
Jeżeli wierzyć Doogiemu, to nie odczuwał on presji mogąc całkowicie skupić się na muzyce i wspólnej pracy. I to słychać na albumie. Utwory zaprezentowane przez nowy skład zdecydowanie trzymały wysoki poziom: „Wolf to the Moon” to genialny, energetyczny otwieracz, „Hunting Humans (Insatiable) miał potencjał hitu, ale przy braku promocji i zainteresowania ze strony lidera, po prostu nie mógł się nim stać. Dalej „Too Late for Tears” czy chociażby „Stand and Fight” – są to wszystko bardzo dobre kompozycje rockowe, doskonale zresztą pasujące do stylistyki Rainbow.
Zamiast jednak pójść za ciosem i nagrać kolejny album Blackmore postanowił skończyć płytę z Night, która to współpraca przeciągnęła się na kolejne długie lata. Ponoć muzycy Rainbow nie mieli świadomości, że zostali skrzyknięci na ten jeden, ostatni album. Doogie White przygotowywał już pomysły pod kontem kolejnej płyty, częściowo ogrywał je z Ritchie’m ale nic z tego nie wyszło. Moim zdaniem wielka szkoda, bo wokal White’a pasował do Rainbow tak samo (albo nawet bardziej) od wokalu Joe Lynn Turnera. Skład miał potencjał, ale bez Blackmore’a nie było szans na kontynuowanie działalności. White wrócił więc do domu i popadł w wielomiesięczną depresję z której zdołał jednak się wyzwolić. Chociaż udało mu się wrócić do muzyki to nigdy już nie nagrał żadnego albumu na miarę „Stranger in Us All”. A Ritchie? Gitarzysta po wieloalbumowej przygodzie z Blackmore’s Night odkrył na nowo chęci do grania emocjonującego, pełnokrwistego rocka, ale w jego najnowszych planach zabrakło miejsca dla byłych współpracowników.
Kuba Kozłowski, Ocena: 4+
U nas obowiązuje skala szkolna:
1- poniżej wszelkiej krytyki
2- cudem się prześlizgnął
3- przeciętnie, ale w normie
4- synu, jesteśmy dumni
5- gratuluje prymusie!
6- blisko absolutu
(Łącznie odwiedzin: 893, odwiedzin dzisiaj: 1)