Na przełomie lat 60. i 70. Wielka Brytania nie mogła narzekać na brak utalentowanych zespołów hard rockowych. Nie mogła również utyskiwać na niedobór intrygujących formacji, których talenty, delikatnie mówiąc, pozostały szerzej nieodkryte. Innymi słowy: brytyjska ziemia wręcz obfitowała w grupy muzyczne, o których losach nie zająknąłby się w latach 70. nawet pies z kulawą nogą. Takim zespołem był Elias Hulk, nawiązujący nazwą do postaci wielkiego zielonego potwora z komiksów Marvela…
Na obronę publiczności tamtych czasów trzeba powiedzieć, że nie mogła narzekać na ilość stymulujących bodźców. Typowy fan muzyki rockowej liczyć mógł na tak olbrzymią ilość przysmaków, serwowanych niemal codziennie i z wytrwałością godną lepszej sprawy, że tył niczym larwa, puchnął w oczach nie mogąc wstać od suto zastawionego stołu. Trudno się więc dziwić, że wiele rarytasów po prostu zbywał machnięciem ręki. Popatrzmy chociażby na formacje z którymi Elias Hulk miał okazję dzielić scenę – Manfred Man Earth Band, Ginger Baker Airforce, Mungo Jerry, Black Widow… Powiedzmy sobie szczerze, że i te zespoły – chociaż rozpoznawalnością biły wówczas i biją obecnie Hulka na głowę – nawet nie ocierały się o najwyższe szczeble sławy…
We współczesnych nam czasach, w których coraz więcej osób wraca do muzyki minionych lat – czy to poprzez znużenie miałkimi propozycjami większości mainstreamowych pseudo zespołów czy zaintrygowany rozwijającym się i popularnym (chociaż odtwórczym) ruchem retro rockowym – wielu poszukiwaczy wyszkoliło się w odnajdywaniu zapomnianych, intrygujących i zdolnych zespołów, na które kiedyś, w czasach dominacji Led Zeppelin, Black Sabbath, Deep Purple, Uriah Heep, Jethro Tuli, brakło po prostu czasu i chęci. Nie są to najczęściej zespoły wybitne, gdyby mierzyć je miarą lat 70. ale dla współczesnego entuzjasty muzyki gitarowej mogą stanowić nie lada gratkę.

Elias Hulk powstali w końcu lat 60. i doskonale słychać to w twórczości zespołu. Autorzy płyty „Unchained” wyraźnie stoją w rozkroku miedzy starą, dobrą psychodelią a bluesowym, ciężkim hard rockiem prezentowanym chociażby przez Sir Lord Baltimore czy niektórych z wymienionych wcześniej gigantów. Album, jak już pisałem, nie otworzył przed muzykami wrót do edenu muzycznej sławy. Nie oznaczał jednak dla tworzących formację Jima Hainesa /bas/ Bernarda Jamesa /perkusja/ Grenville’a Fraisera /gitarzysta/ Neila Tatum’a i stojącego przed mikrofonem Pete’a Thorpa wycofania się z rynku. Każdy z nich w mniejszym lub większym stopniu działał muzycznie po zgonie Elias Hulka.
Poza wewnętrznym przeświadczeniem, że w ich muzyce zabrakło tego „czegoś” – nie wiem czy należy „To” nazwać charakterem, charyzmą czy po prostu „talentem”. Faktem pozostaje jednak, że „Unchained” to w sumie niełatwa do strawienia mieszanka ciężaru przywodzącego na myśl dokonania Black Sabbath i odrealnionej psychodelii połączonej z bluesowymi ciągotkami i zamiłowaniem do muzyki „dzieci-kwiatów”. I to nie wyrażana równocześnie, a na przestrzeni poszczególnych utworów, które stylistycznie niemal zupełnie do siebie nie pasują. Nie za bardzo da się to elegancko oddać słowami, ale Elias Hulk sprawiał, że jego muzyka wydaje się z jednej strony, w niektórych utworach, niezmiernie brudna a gdzie indziej ponad miarę uduchowiona.

 

Formacja pochodziła co prawda z Bournemouth, ale słuchając pierwszych fragmentów „We Can Fly” niezmiennie mam w głowie obraz obleśnego starego dziada, siedzącego gdzieś w rozpadającej się chacie na stęchłych i gorących bagnach Florydy. Brawa za takie budowanie klimatu należą się bez wątpienia „zgryźliwemu” wokalowi Thorpa. Nawet jeżeli nie taki efekt chciał osiągnąć. Zespół już w pierwszym utworze pokazuje czego można się po nich spodziewać: odrobinę zbyt młodzieńczego luzu w podejściu do konstrukcji utworów, kilku cięższych fragmentów i wielu odlotów instrumentalnych, w których budowaniu bez wątpienia pomagały przeróżne specyfiki. Upewnia w tym przekonaniu utwór numer dwa, „Nightmare”. Wokal zmienia się co prawda już na odrobinę bardziej tradycyjny, bluesowy zaśpiew charakterystyczny dla wokalistów z tamtych lat ale sama kompozycja ponownie znamionuje kwasowy odlot i jam session z którego kompozycja musiała się narodzić.
Szczerze mówiąc, gdyby cały album brzmiał w sposób zbliżony do otwierających go utworów musiałbym odłożyć go na półkę zapominając o twórczości Elias Hulk na jakiś (pewnie długi) czas. W zasadzie bowiem nic szczególnego nie przyciągałoby do ich muzyki. Ot zgrzytliwe, odrobinę męczące, odrobinę intrygujące gitarowe granie – wielu po Elias Hulk robiło to lepiej. Nagle jednak klimat ulega zupełnej odmianie – przychodzi powiew festiwalowej bryzy przepełnionej zapachem trawy i taniego wina, pojawia się przyjemnie grzejące słońce i radość życia. Trzeci na liście „Been Around Too Long” brzmi, jakby powstał w trakcie zupełnie inne sesji, nagrany przez inny zespół – taki bardziej rozmarzony, tworzony przez miłujących przyrodę wegetarian. Stanowi niejako kwintesencję końca lat 60: czasy „lata miłości”, radosne spędy młodzieży, wierzącej że jutra mogłoby nie być. Ekstatyczne tłumy poświęcające czas na kontemplacje i długie rozmowy o życiu i muzyce. A w każdym razie takie odnoszę wrażenie. Zniknęła gdzieś spróchniała chatka starego zbereźnika z pierwszych dwóch utworów. Nie znalazłem nigdzie informacji, kiedy dokładnie owe utwory zostały napisane ale dam sobie rękę uciąć, że oddziela je znacząca przestrzeń czasowa.
A jeżeli nie, to o kierunku artystycznym Elias Hulk decydować musiało niebezpieczne rozdwojenie jaźni tworzących zespół muzyków. A może po prostu chcieli być nieoczywiści? W każdym razie pozostałe sześć utworów, ze wskazaniem na fenomenalny „Free” czy odrobinę jethro tullowski „Antology of Dreams” to dzieła bardziej kontemplacyjne, wyciszone, przepełnione egzaltowaną duchowością. Co nie znaczy, ze Elias Hulk nie pozwalał sobie na bardziej rockowe, chwytliwe uderzenia – mamy tu na przykład świetny „Yesterday’s Trip”. A jednak muzyka ta nijak nie komponuje się z okropną okładką z której spoziera na nas zielony stwór zamierzający się z pięścią, unoszącego nieprzytomną, nagą, zalaną krwią kobietę.
Zdaje się również, że w kształtowaniu „spokojniejszego”, bardziej „duchowego” oblicza zespołu duża zasługa gitarzysty Grena Frasera, mistrza techniki slide, nadającej kompozycjom bardzo charakterystycznego, lekko leniwego wyrazu. Spośród wszystkich członków Elias Hulk to on najlepiej radził sobie ponoć z instrumentem – nie dziwi więc, że w pewnym momencie zaczął odgrywać pierwsze skrzypce przy komponowaniu.
Nie okłamujmy się – Album nie stanowił nigdy materiału, mogącego przynieść międzynarodowy sukces. Nie było w nim na tyle dużo pary i talentu, aby zaintrygować masową publikę. Co nie znaczy, że „Unchained” jest albumem złym – bo absolutnie nim nie jest. Zresztą swego czasu nawet legendarny John Peel docenił próby Elias Hulk promując ich utwory w jednej czy dwóch swoich audycjach. Na tym się jednak skończyło. Za publikacją LP nie poszły single, ludzie nie wykupywali albumu ze sklepów. Mało kto zresztą o formacji w ogóle usłyszał. Może poza Niemcami. W Niemczech z jakichś powodów płyta sprzedała się przyzwoicie.
Często tak bywa, że brak odzewu po publikacji pierwszej, wymarzonej i wzbudzającej zachwyt w twórcach płyty prowadzi w prostej linii do rozpadu formacji. Tak było z Elias Hulk. W angielskich klubach zespół został na tyle dobrze przyjęty, że wraz z publikacją swojej płyty muzycy liczyli na zdecydowanie więcej, niż mogli osiągnąć. Okazało się, że utwory wprowadzające klubowych, oddychających przesiąkniętym THC powietrzem, słuchaczy w stan upojenia niekoniecznie równie dobrze sprawdzają się na płycie. Sukcesu nie było, świat nie padł u stup wielkiego, zielonego potwora a ten pozbawiony energii szybko zmienił się w słabego człowieka.
Kuba Kozłowski, Ocena: 4-
1- poniżej wszelkiej krytyki
2- cudem się prześlizgnął
3- przeciętnie, ale w normie
4- synu, jesteśmy dumni
5- gratuluje prymusie!
6- blisko absolutu

(Łącznie odwiedzin: 357, odwiedzin dzisiaj: 1)