Gdy usłyszałem AC/DC poczułem się metalem! Jednym z największych i najbardziej oddnych tej muzyce jaką nosiła ziemia. – To trochę taki hard rock – ocenił jednak kumpel i pożyczył mi kasetę Metallica, żebym takiego prawdziwego metalu posłuchał.

Tak. To ta słynna z okładką z „babą z wężem”, którą opisywałem w „Kucem być”. Wczoraj napisałem do owego kolegi czy ma jeszcze tę kasetę i czy mógłby zrobić jej zdjęcia. Okazało się, że ma – odszukał i przysłał. Jeśli więc stoicie, siedzicie, albo leżycie to wstańcie i uklęknijcie. To jest bowiem pierwsza metalowa kaseta Marii Konopnickiej. Iskra zapalna, która wznieciła płomień muzycznego szaleństwa i kolekcjonerskiego zatracenia. Ta kaseta jest jak biblijny wąż, który namówił Ewę do zerwania jabłka nieodwracalnie zmieniając losy ludzkości.

Nigdy nie zapomnę tej wiekopomnej chwili. Pobiegłem z pożyczoną kasetę do pokoju swoich rodziców i wepchnąłem ją do magnetofonu ojca. On chyba tego dnia akurat siedział w garażu i naprawiał naszego malucha.

Kaseta była w istocie składanką utworów z płyt „Garage Days” oraz fragmentu „Ride The Lightning”, o czym nie miałem wówczas zielonego pojęcia. Nie wiedziałem nawet, że kawałki z „garażówki” to covery. Ja chyba w ogóle wówczas nie miałem pełnej świadomości o tym, że zespół nagrywa jakieś studyjne płyty zamykając kilka czy kilkanaście utworów w jedną całość. To była po prostu kaseta Metaliki! Zespołu, który miał być tak ostry, brutalny i bezkompromisowy jak nic czego dotąd słuchałem.

Nacisnąłem przycisk „start” i odkręciłem pokrętło głośności. Nie do oporu, ale tak na na 3/4.

„Helpless”. Zaczęło się perkusją, po której weszły gitary o metalicznym i brudnym brzmieniu. Wokal agresywny, ordynarny, krzykliwy.
– Ale jazgot! – pomyślałem z uznaniem i aż przysiadłem zastanawiając się jaki jest sens w tak nieludzkiej muzyce. Ściana gitarowego dźwięku, łomot perkusji i ten śpiew z rozbrzmiewającym echem w refrenie.
Zestaw filiżanek w kredensie mojej mamy zaczął niebezpiecznie podskakiwać. Zacisnąłem ręce w piąstki i siedząc na krześle staram się dotrwać do końca. Nic. Nie wyłapują żadnej melodii, absolutnie nic chwytliwego. Tylko gitarowy jazgot i to łupanie perkusji. Wreszcie wchodzi jakaś solowa gitara, nieprzyjemna męcząca, jazgotliwa.
– No nie, to już przesada – myślę. – Rozumiem brutalność i ekspresję, ale to jest nieludzkie. Muzyka zwalnia i robi się coraz cichsza. W pokoju rozlega się tylko brzęczenie muchy, która uporczywie wpada na szybę i się do niej odbija. Dokładnie tak samo jak ja od tej Metaliki.

„The Small Hours”. Drugi utwór zaczyna się spokojnie budując napięcie i atmosferę grozy, perkusja wybija rytm, a ja wiercę się na krześle trochę przestraszony. Wchodzi gitara, przepotężna, brutalna i ostra jak żyleta. Ta muzyka sunie jak walec, jak dźwiękowa Godzilla, która w triumfalnym marszu zmienia miasto w stertę gruzu. Jestem pod ogromnym wrażeniem, ale na pewno daleko mi od przyznania, że to co słyszę zaczyna mi się podobać. Nie. Ta muzyka wciąż jest chropowata, złowroga, przytłaczająca i zupełnie nieprzystępna. Czuję, że czeka mnie z nią bardzo ciężka przeprawa i podczas pierwszego przesłuchania szczerze wątpię czy wyjdę z tej konfrontacji zwycięsko. Gitary przyśpieszają, z kolumn stojących na regale wydobywa się ściana dźwięku – monolityczna, chaotyczna, bezsensowna. Ta muzyka jest jak lodowa góra, której nie można obejść, nie sposób się na nią wspiąć, ani jej wyburzyć. Kiedy utwór cichnie czuję ulgę i zastanawiam się czy zdołam dotrwać do końca.

„The Wait”. Nie mają litości. Gitarowa chłosta bez opamiętania, beznamiętny rytm perkusji i dziwny przetworzony wokal, który zdaje się nie dobywać ludzkiego gardła ale jakiejś maszyny. W refrenie niby śpiewa, niby zawodzi, ale ta perkusja wciąż tłucze tak mocno a gitary sunę z taką bezwzględnością, że czuję się jakbym razem z brudną bielizną trafił do pralki „Frani”, którą matka wystawiała na chodnik przed domem gdy robiła pranie. „Frania” miała to do siebie, że warczała jak zdezelowany silnik wartburga, a na dodatek podskakiwała i tańczyła po łazience uderzając w ściany i powodując brzydkie pęknięcia na lamperii.

Kolejny utwór „Crash Course In Brain Surgery” utwierdza mnie w przekonaniu, że Metallica to nie dla mnie. Trzeba wrócić do słuchania AC/DC, kupić kasetę Scorpionsów i sprawdzić inne piosenki tych od „Final Countdown” – wszak noszą długie włosy, więc też trochę metal grają.

Zrezygnowany wstaję z krzesła, chcąc się już poddać i wyłączyć gdy słyszę: „I got something to say, I killed your baby today”! Zatrzymują się. Z powrotem siadam na krześle. To mi się zaczyna podobać! Nie mam pojęcia, że to cover MISFITS Last Caress/Green Hell, ale właśnie odkryłem utwór Metallica, który mi się podoba. Kończy się strona A. Wstaję, przerzucam na stronę B i znów włączam. Czeka mnie jeszcze pięć kawałków.

Zaczyna się ładną, chyba akustyczną gitarą. Utwór nazywa się „Fight Fire with Fire”. Gdy się jednak rozkręca jestem zdruzgotany. To jest dopiero dźwiękowa przemoc, ordynarna i perwersyjna orgia dźwięku, chłosta batem skręconym z piekielnego ognia. Czegoś tak nieludzko brutalnego w życiu nie słyszałem. Boję się poruszyć, czuję na plecach łaskotanie kropelek potu. Ta muzyka jest bestialska, bezlitosna, brutalna i bezwzględna. Absolutnie nic z niej nie rozumiem, ale jednocześnie czuję jakąś szczeniacką dumę obcując z czymś tak zepsutym, złym i bezkompromisowym.

Drzwi się otwierają, do pokoju wpada ojciec z rękami brudnymi od smaru. Jest przerażony.
– Boże! Co to! – krzyczy już od progu.
– Metallica! – drę się przekrzykując muzykę. Ojciec patrzy na mnie bezradny i zaskoczony. Jakbym mu właśnie powiedział, że przybyłem z planety Krypton i nazywam się Kal-El.
– Przycisz to! – poleca zdecydowanym tonem. Odwraca się, robiąc piruet na pięcie jak Katarina Witt na łyżwach podczas igrzyskach olimpijskich w Sarajewie w 1984 roku i wychodzi z pokoju. By nie ubrudzić klamki popycha drzwi łokciem. One zatrzaskują się z trzaskiem i łoskotem szyby.

I wtedy dzieje się coś absolutnie niesamowitego. Coś czego w życiu nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Zaczyna się utwór „Rode (sic!) The Lightning”. Ten początek sprawia, że nogi zaczynają mi drżeń, włosy stają dęba, a serce zamiera. Chwilę później utwór zmienia się w bezlitosną ścianę dźwięku, z której nic nie kumam, ale ten początek… biegnę do magnetofonu i przewijam. Tudu! Tudu! Tudu! I ten riff. Jaka moc! Jaka siła! Zatrzymuję i znów przewijam. I tak kilkanaście razy, od początku do wejścia wokali. Gdy wreszcie słucham całości dowiaduję się, że ten motyw powraca także na sam koniec utworu.

A później te dzwony na początku „For Whom the Bell Tolls” i znów zęby na podłodze, bo motyw gitarowy tuż po nich przypomina mi ścieżkę dźwiękową do apokalipsy, absolutnego końca świata. Bo nie mam wątpliwości, że właśnie na samym końcu świata między ziemią, a piekłem stoją chłopaki z Metallica i swoją muzyką przepowiadają to co się z nami stanie po śmierci.

Jestem oczarowany początkiem „Fade to Black”- w tym utworze Metallica mi udowadnia, że choć stoją w przedsionku piekła to twarz mają nadal zwróconą ku ziemi, a w sercu jeśli nie Boga to chociaż jakieś inne uczucia noszą, bliższe zwykłym śmiertelnikom. Oczywiście ta kompozycja nabiera mocy i bezwzględności jak na najbrutalniejszy zespół świata przystało – udowadnia jednak, że za tą dźwiękową przemocą i upodleniem skrywa się muzyka. Dobija mnie bezlitosne „Escape”.

Mucha wciąż bzyczy i tłucze w szybę. W pokoju nastaje cisza. Wyjmuję kasetę z magnetofonu i wychodzą na dwór. Powietrze nigdy wcześniej nie było tak orzeźwiające, a kolory liści pobliskich drzew tak intensywne. Przez kolejne dni katuję kasetę po kilka, kilkanaście razy na dobę. Z tego kłębka hałasu wyciągam kolejne nitki, które po kilku tygodniach zaczynają się ze sobą łączyć i układać w jedną całość, tworząc jednolitą materię skrojoną z wyczuciem i smakiem.

Miesiąc później mam urodziny. Dostaję od ciotki pieniądze. Zanim ona dojada kawałek mojego urodzinowego tortu ja już jestem na bazarze w pobliskim miasteczku i grzebię w kartonie z kasetami. Kupuję cztery kasety Metallica – „Ride The Lightning”, „Master Of Puppets” i „…And Justice For All”, którą Takt wydał w dwóch częściach. Wracam z nimi do domu i do końca wakacji staję się największym fanem Metallica w Polsce. Nie mam co do tego wątpliwości.

Tuż przed rokiem szkolnym matka zaczyna ganiać mnie z nożyczkami, ale ja jestem szybszy. Uciekam przed nią obiecując sobie, że do końca życia nie zetną włosów. Wyglądam jak konik z logo Ferrari. Gdy kilka miesięcy później robię plakat na szkolną dyskotekę maluję na nim ogromne logo Metallica, a przed mikołajkami wręczam koledze listę kaset, które ma mi kupić w prezencie.

– Minie mu – prognozuje ojciec widząc coraz dłuższy rząd kaset koło mojego magnetofonu.
– Im starszy tym głupszy – ocenia patrząc na moją pierwszą ścianę płyt kompaktowych uzbieranych kilkanaście lat później. Teraz już nic nie mówi. Kilka lat temu zapytał tylko „po co ci tyle tego”. Wzruszyłem ramionami i odrzekłem: „To moje życie”.
– Takie drugie życie? – dopytał z uśmiechem.
– Pierwsze. Drugie mam, gdy muzykę wyłączam.

Na koniec specjalne podziękowania dla Piotrka, który przysłał mi zdjęcia kaset i na początku lat 90. wrzucił mnie w ten ocean metalowych dźwięków. Co prawda nauczyłem się w nim pływać dość szybko, ale kto wie? Być może gdyby nie on, to dziś zamiast o metalu prowadziłbym stronę o gotowaniu, albo zamieszczał zdjęcia much zastygłych w bursztynie i słuchał U2? Nigdy nic nie wiadomo. Dziękuję przyjacielu! Jesteś wielki.

 

Maria Konopnicka

(Łącznie odwiedzin: 401, odwiedzin dzisiaj: 1)