Mało kto zauważył premierę najnowszego albumu New Model Army. W zasadzie nic w tym dziwnego, bo twórczość zespołu, poza kilkoma hitami, zawsze pozostawała gdzieś na głębokim marginesie muzycznego show businessu. Dzieje się tak zresztą w dużej mierze za zgodą i aprobatą lidera, Justina Sullivana, który bardziej od sukcesu komercyjnego ceni sobie niezależność artystyczną.
Relatywnie szybko, bo już w latach 80-tych wywodzące się z post-punkowej stylistyki New Model Army zdołało wypracować na tyle silną pozycję, aby granie muzyki mogło zapewnić członkom formacji niezależność finansową. I to pomimo stylistycznego tygla, który kształtował twórczość grupy od samego początku jej istnienia. Nie można powiedzieć, aby New Model Army grali czystą formę post-punka. Ocierają się również bezsprzecznie o zimną falę a na ich kompozycje duży wpływ wywarły Joy Division czy The Cure. W muzyce Brytyjczyków znaleźć można jednak również elementy wczesnego gotyckiego rocka spod znaku Bauhaus i Sisters Of Mercy oraz, chociaż zdecydowanie rzadziej, awangardowego metalu. Wszystko to spajane jest politycznie i społecznie zaangażowanymi tekstami Sullivana, którego zaliczyłbym do jednych z najinteligentniejszych, chociaż być może niezbyt charyzmatycznych, twórców ostatnich kilku dekad.
A jednak muzyka New Model Army pozostaje elitarystyczna w tym rozumieniu, że mało kto podejmuje trud bliższego zapoznania się z dokonaniami formacji, wykraczając poza kilka powszechnie cenionych singli (chociażby „Vagabonds” czy „Here Comes The War”). Jest to coraz częstsza przypadłość w świecie, w którym niewiele osób skłonnych jest poświęcić godzinę na dokładne zapoznanie się z pełnymi albumami. Zespoły skłaniające się w stronę koherentnej narracji i concept-albumów od dawna już godzą się na rynkową marginalizację a nie wydaje się, aby tendencja ta miała się w najbliższej przyszłości odwrócić. Można na to utyskiwać, ale trudno toczyć boje z rzeczywistością. Co nie znaczy, że z łatwością przychodzi mi zaakceptowanie faktu, że autorzy tak doskonałych albumów jak „Thunder And Consolidation” czy „The Love Of Hopeless Causes” nadal pozostają niemal anonimowi dla szerszej publiczności.
Troszkę może przekornie uważam jednak, że w pewnym sensie należy się z tej sytuacji cieszyć. Zespół, jak już pisałem, nie ma celebryckich ambicji a dzięki temu, że nie stara się uwodzić nowych generacji potencjalnych fanów, nadal tworzą taką muzykę, która spełnia przede wszystkim ich artystyczne zapatrywania. W jednym z wywiadów Justin Sullivan wspominał, że nie raz natrafili na swojej drodze na managera / producenta / oficjela wytwórni, który chętnie wprowadził by w życie plan zbudowania wielkiej kariery New Model Army. Tyle, że zawsze i niezmiennie wiązał się on z artystycznymi kompromisami na które zespół nie miał ochoty. Jestem pewien, że New Model Army mogło podążyć w tym samym kierunku, w którym, z pełnym zaangażowaniem, ruszyli U2, w początkach swojej kariery grupa również ambitna i inteligentna. Tyle, że gdyby tak się stało z pewnością najnowszych płyt New Model Army nie dałoby się słuchać.
Dzięki asertywności i niewygórowanym oczekiwaniom względem sławy i splendoru Justin Sullivan do teraz nagrywa dzieła intrygujące. Oczywiście, jedne płyty formacji oceniać można lepiej od innych (różnica między na przykład „Impurity” a „Vengeance” jest uderzająca), ale na każdej z nich odnajdziemy przede wszystkim szczerość wyrazu – kompozycje, które powstały z potrzeby ducha a nie z myślą o równym podskakiwaniu tysięcy fanów na stadionie. Dokładnie tak samo ma się sprawa z albumem „Winter”, który od poprzedniego longplaya „Between Dog and Wolf” różni się w zasadzie pod każdym względem. Różni się, ale niczym mu nie ustępuje.
Nie jest to jednak płyta łatwa czy przystępna. Nie porywa przy pierwszym odsłuchu ani nie schlebia gustom melomanów szukających przede wszystkim skocznej melodii. I w tym tkwi pierwsza różnica między najnowszym a poprzednim albumem, na „Between Dog And Wolf” pierwsze cztery utwory stanowiły właściwie pełnoprawne single radiowe, co niejako determinowało odbiór reszty płyty. Na równym, ale trudniejszym w odbiorze „Winter” nie będziemy mieli tego problemu. Właściwie poza delikatnym, promującym płytę utworem tytułowym trudno wskazać tu kompozycje mające jakąkolwiek szansę zawojowania radia czy telewizyjne stacje muzyczne (czy w ogóle takie jeszcze istnieją?). Jest to zresztą album zdecydowanie bardziej surowy od poprzednich dokonań grupy. Poza wyczuwalnym chłodem kompozycji (tytuł „Winter” wydaje się jak najbardziej uprawomocniony) jest w tych nagraniach również coś eleganckiego i dumnego, wzniosłego niemal – ukryta pod melancholią i wycofaniem inteligencja płynąca z trafnego artykułowania własnych myśli.
Doskonały „Beginning” rozwija się w rockowo rozpędzony „Burn The Castle”. Nawiązujące do „Between Dog And Wolf”, rytmiczne i odrobinę plemienne „Born Feral” uznałbym za najlepszy na całej płycie i za jeden z najlepszych utworów w historii New Model Army. Dalej mamy podniosłe „Strogoula” i nowofalowe „Weak And Strong”. Kompozycje te, zresztą jak wszystkie pomiędzy nimi, działają niemal hipnotycznie, co wiąże się z niebezpieczeństwem dla słuchacza. Album jest długi, być może odrobinę zbyt długi aby w równym skupieniu przyswoić go sobie za jednym podejściem. Ponownie jednak, nie jest to coś, z czym fani New Model Army nie zdołaliby się oswoić . Bez wątpienia jednak hipnotyczność czystego głosu Sullivana i odrobinę przytłumione, pozbawione zadziorności gitary wprowadzają słuchacza w senny letarg, czego zresztą wcale nie traktuje jako wadę. Jest to immanentny element wiążący się z twórczością New Model Army. Lepiej jednak zapoznawać się z „Winter” etapami. Również dlatego, że jest to płyta dużo mniej melodyjna od poprzedniej a tym samym bardziej wymagająca.

Dobrze, że takie zespoły jak New Model Army jeszcze istnieją i nagrywają. W ich twórczości nie ma ani wyrachowania, ani odcinania kuponów od poprzednich sukcesów. New Model Army nie starają się na siłę nagrywać kolejnych „Vagabonds” a przecież mogliby to robić, tak jak przez całą niemal karierę Blue Öyster Cult tępił własny talent dążąc do powtórzenia sukcesu „(Don’t Fear) The Reaper”. Justinowi Sullivanowi nie zależy na sukcesie, dzięki czemu muzyka zespołu pozostaje świeża a równocześnie pięknie niedzisiejsza. Mawiał on zresztą, że nic nie musi, w końcu ostatni raz kiedy sprawdzał, jego lodówka była pełna a jedzenia mu nie brakuje. Mam nadzieję, że tak właśnie już pozostanie. Niech lodówka będzie pełna a głowa Sullivana kipiąca pomysłami na kolejne intrygujące płyty.

Kuba Kozłowski, ocena: 5

U nas obowiązuje skala szkolna:

1- poniżej wszelkiej krytyki
2- cudem się prześlizgnął
3- przeciętnie, ale w normie
4- synu, jesteśmy dumni
5- gratuluje prymusie!
6- blisko absolutu
 

Recenzja ta w zmienionej formie znalazła się pierwotnie w serwisie DNA Muzyki. Co szkodzi i tam zajrzeć, prawda:)? 

(Łącznie odwiedzin: 431, odwiedzin dzisiaj: 1)