Oblicz Karmazynowego Króla jest co najmniej tyle, ile płyt które wydobyły się w cieniu jego mrocznego majestatu. A może i więcej, bo różnorakie projekty, koncertowe wariacje, improwizacje, B’Boomy, Vrooomy, THRaKaTTaKi i inne Deceivery każdorazowo naznaczały crimsonową twórczość nowymi barwami, wciągając bez pamięci wielu oddanych fanów, czasem jednak narażając na dysonans mniej zagorzałych z nich.

Przez dekady trwania karmazynowej władzy jej animator Robert Fripp serwował fanom istny rollercoaster muzycznych wrażeń wznosząc monumentalne budowle tylko po to, by z przekorną frywolnością dziecka obracać misternie stworzone konstrukcje w dymiące perzyny. I gdy wielu niedowiarków kładło już na nim przysłowiową kryskę, on ponownie niczym feniks z popiołów powstawał ze swoim karmazynowym królestwem, by po raz kolejny na modłę Saturna zachłannie pożerającego własne dzieci dokonać aktu autodestrukcji. W tym przypadku każdorazowo była to jednak destrukcja twórcza, gdyż na zgliszczach łapczywie pochłoniętej dziatwy powstawało nowe potomstwo. Zupełnie nowe. Ponieważ każde kolejne oblicze Króla było zgoła inne i czasem skrajnie różniące się od wszystkich poprzednich muzycznych pogorzelisk. I każde było osadzone wciąż tym samym karmazynowym piedestale. Tym samym rozpalonym rdzeniu opętańczo roztaczającym swoją mroczną aurę. Szalony burzyciel raz po raz okazywał się genialnym kreatorem, wodząc nas jak jakiś obłąkany władca marionetek po krainie niespodziewanych stylistycznych volt.

„Klatka po klatce (nagle)
Śmierć poprzez utopienie (od wewnątrz)
W twojej, w twojej analizie”

Początek lat 80-tych był idealną okazją do takowej właśnie volty. Na gruzach progresywnego świata, które zostało brutalnie zgwałcone przez punkową rewoltę, wykluwały się nowe muzyczne kreacje. Zazwyczaj jednak były to spłycone wersje starych dinozaurzych gigantów, wygładzone i doszlifowane prosto pod plastikowy sznyt nowej dekady. Niosące ze sobą spory ładunek komercyjny, kosztem jednak porzucenia starych art-rockowych ideałów. Nowe propozycje takich tuzów jak Genesis, Yes czy choćby supergrupy Asia były, lekko mówiąc, mocno mainstreamowe ze swoją prostolinijną przebojowością ukierunkowaną na podbicie list radiowych hitów. Tymczasem nasz crimsonowy bohater, który kilka lat wcześniej gnany nagłym przebłyskiem duchowego oświecenia bez zmrużenia okiem pogrzebał najlepszy, zdaniem wielu, skład zespołu, zdecydował się powrócić. No i cóż mógł zrobić w obliczu masowego pogrążania się rockowych gigantów w moczarach komercji ? Otóż, to co zawsze. Pójść w kierunku zgoła odmiennym i antagonistycznym. W kierunku idealnie wkomponowującym się w nową dekadę, ale w genialny sposób akomercyjnym i szyderczo plwającym na rankingi, listy przebojów i billboardy wszelakie. Wciąż progresywnym, choć w innym sensie niż jeszcze niedawno, wymagającym od dotychczasowych fanów (który to już raz i ile to jeszcze razy w przyszłości) wzniesienia się ponad dotychczasowe postrzeganie karmazynowego dorobku i ujrzenia osobowości Roberta Frippa w nowym, nasyconym syntetycznym, wręcz post-punkowym, świetle.

„Krok po kroku (nagle)
Wątpliwości w liczbach (od wewnątrz)
W twojej, w twojej analizie”

Dyscyplina. Karność. Ład. Takie nazwy chodziły po głowie Robertowi Frippowi, gdy myślał o tym jak sygnować swój nowy projekt współtworzony z właśnie wschodzącymi swoim niebywałym talentem muzykami Adrianem Belewem i Tony Levinem oraz starym znajomym Billem Brufordem. Początkowo miała to być nazwa kapeli jako takiej, lecz Fripp zdecydował że całość przedstawienia odbędzie się jednak pod szyldem King Crimson. I dzięki Bogu. Bo, choć niektórzy obrzucili nową muzykę „zdradą starych ideałów”, to paradoksalnie była ona idealnym uosobieniem progresywności w sensie poszerzania muzycznych gatunków. Zarówno Levin jak i Belew byli kuglarzami estetyki nowej epoki, postrzegającymi muzykę w innowacyjny i bezkompromisowy sposób, mogącymi bez zmrużenia okiem odrzucić naleciałości ubiegłej dekady w imię wykreowania pionierskiej muzycznej jakości. Nie od parady Belew terminował wcześniej w tak schizo-kreatywnych załogach jak Talking Heads czy ekipa Franka Zappy, zaś Tony Levin był podporą solowych kroków Petera Gabriela. I te właśnie wpływy słychać tu najbardziej, jeśli do czegokolwiek można porównać to co się dzieje na tej płycie. Zamocowani w kompletnie rozsztywnione ramy szalonego perkusyjnego świata Billa Bruforda srodze puścili wodze sonicznych fantazji. Lecz dosłownie wszystko, każdy zwariowany dźwięk, gitarowa fanfaronada, perkusyjne przejście czy basowy palcołamacz jest ściśle podporządkowany narzuconym tu przez Roberta Frippa wymiernym regułom. Dyscyplinie. Karności. Ładowi. Wbrew pozornie panującemu tu rozchełstanemu szaleństwu.

„Krok po kroku (nagle)
Wątpliwości w liczbach (od wewnątrz)
W twojej, w twojej analizie.”

Dyscyplina. Gdyż wszystko jest tu na swoim miejscu. Pozapinane na ostatni obłąkańczy guzik. Zazębione każdym trybikiem napędzającym kolejną część w tej idealnej aż do bólu machinerii. Wznoszące kakofoniczne dysonanse napędzane dzikimi awangardowymi galopadami. Przelewające fale dźwiękowych nawałnic wściekle bijące w karkołomnie pokręcone syntetyczne konstrukcje. Powyginane muzyczne konstelacje dysząc rozchodzące się na wszystkie strony, po to by niespodziewanie przeciąć się w jednym zbornym miejscu, niczym ścieg jakiegoś diabelskiego krawca wywijającego swoimi bezlitosnymi narzędziami ku przestrodze nieuważnych słuchaczy, którzy wpuszczą te dźwięki do swych uszu, umysłu, jaźni. Tym bardziej, że znany nam już doskonale gęsty karmazynowy niepokój wlewa się każdym otworem ciała. Aż do utraty zmysłów, tchu, uczuć. Zimny automat tego muzycznego wehikułu beznamiętnie wybija wyzute z wszelakiego ciepła lodowate konstrukcje. Ale czy na pewno bez ciepła ? Tu, w zabarwionym odmienną fizyką świecie wykreowanym w pokrętnym umyśle Roberta Frippa, ciepło ma inną twarz niż zazwyczaj, płonąc przenikającym ogniem „wiecznej lampki” kościoła jakiegoś zapomnianego kultu. Wszystko dokoła nacechowane jest rytmem, pchającym całą tą rozedrganą konfigurację w jednym, ściśle określonym kierunku. Rytm jest tu jednostką nadrzędną, zaś jego kapłani Tony Levin i Bill Bruford wiodą nas na mało eksplorowane wcześniej w świecie rocka ścieżki. Pokusiłbym się o stwierdzenie, iż Bill osiągnął tutaj apogeum swojej twórczości, dając podwaliny pod wszystkie przyszłe frippowskie eksperymenty z wieloma równoległymi perkusistami. A tymczasem na przestrzeni całego albumu pulsujący rytm przenika się z niepokojącymi gitarowymi „pajączkami”, jakże charakterystycznymi dla stylu „belewowskiego” Crimsona. Wszystko jest względem siebie dopasowane w szaleńczo ordnungowej perwersji, jak jakiś pokręcony ying i yang wgryzające się w siebie w drapieżnym pożądaniu. Krystalicznie czysty ład przenika się z dantejsko rozbestwionym chaosem roztaczającym tu paradoksalnie brak tytułowej dyscypliny. Bo chwilami nieład, szał i hedonistyczne muzyczne rozpasanie przytłacza harmonijną partyturę panującego tu nad wszystkim karmazynowego dyrygenta. Chwilami. Bo po owych chwilach właśnie wszystko nieuchronnie powraca tu do bezlitosnej formuły. Do dyscypliny. W tym przypadku, jakże mogło by być inaczej, wciąż wściekle karmazynowej.

„Krok po kroku (nagle)
Wątpliwości w liczbach (od wewnątrz)
W twojej, w twojej analizie”

Discipline wraz z następującymi po niej płytami Beat i Three Of A Perfect Pair tworzą tak zwaną trylogię „kolorków” i w mniemaniu wielu progresywnych ortodoksów są najbardziej nie-crimsonowymi Crimsonami. Dziś, mając przed sobą całą karmazynową historię należy je postrzegać jako udaną próbę zaaranżowania frippowskiego ducha na materię dekady lat 80-tych, która wiele ambitnych niegdyś załóg kompletnie wyzuła z artystowskiego podejścia do tworzenia. Robert Fripp tradycyjnie poszedł na przekór i ruszył do celu naokoło. I zrobił to nie tracąc ani grama siebie w sobie. Bo czyż można wywabić tak głęboko wżarty w duszę karmazyn ?

Ireneusz Wacławski

(Łącznie odwiedzin: 241, odwiedzin dzisiaj: 1)