Morbid Angel we wczesnych latach dziewięćdziesiątych byli niewątpliwie bogami na scenie death metalowej. Może i truizm, ale ci najmłodsi fani metalu, którzy poznali twórczość zespołu od d… strony mogą nie zdawać sobie z tego sprawy, gdyż kilka ostatnich płyt tej załogi to bladziutki cień jej dawnej wielkości. Większość świetnych zespołów metalowych ma dwa, trzy lub cztery albumy, które ludzie uwielbiają, ale niewiele z nich ma dwa albumy, trafiające niemal natychmiast do pierwszej dziesiątki, jeśli nie do pierwszej piątki, kanonu konkretnego gatunku!
Co sprawia, że album „Blessed Are The Sick” jest tak wspaniały? Jak zwykle jest to różnorodność. Płyta rozpoczyna się hałaśliwym, piekielnym wstępem, a po niespełna półtorej minuty wysoko poprzeczkę ustawia całej reszcie utworów otwierający riff „Fall from Grace”. To jeden z moich ulubionych riffów wszech czasów, który jest niejako zwiastunem tego, co ma tu nastąpić – Armagedonu! Tak, reszta albumu miażdży czaszki niewiernych! Rozpoczyna się istne tornado, co tam tornado, piekło, a blastbeat Pete’a Sandovala jest natychmiast rozpoznawalny. I to niekoniecznie przez wprawne ucho. Jego bębnienie nie tylko pozostaje na tym samym wysokim poziomie, ale jest bardziej przemyślane, lepiej zaaranżowane, po prostu bardziej pomysłowe i bogatsze niż na „Altars…”, jednak nie traci nic ze swej brutalności. Ten niepozorny facecik to prawdziwa maszyna do zabijania! To granie jest oczywiście świadectwem talentu, umiejętności i inteligencji muzycznej Sandovala. No i może latynoskiego wyczucia rytmu. Równie rozpoznawalna jest gitarowa twórczość Treya Azagthotha, z prawdziwie Morbidowymi riffami i dysonansowymi, atonalnymi solówkami, które już na zawsze pozostaną jego znakiem rozpoznawczym. Jednak wkład nieżyjącego Richarda Brunelle’a nie może być przez nas przeoczony, ponieważ ponad połowa solówek tutaj jest jego autorstwa. Chociaż Richard pojawił się tylko na dwóch pełniakach MA („Abominations of Desolation” nie liczę), to musimy pamiętać o ogromnym wkładzie tego człowieka w ekstremalny wizerunek grupy. Trey i Rysiek robili wiele, także poza sceną, by Chorobliwy Anioł był postrzegany jako naprawdę bardzo chorobliwy… O ile jednak Trey jest kojarzony głównie ze wspomnianymi solówkami, tak Brunelle był doskonałym gitarzystą rytmicznym, czyli taką gitarową lokomotywą pociągową. Mam nadzieję, że wiecie, o co mi chodzi. Są tacy, i to nie mało ich, że prawdziwy Morbid Angel to właśnie TEN kwartet znany z pierwszych albumów. Ale zostawmy te dywagacje na boku i zajmijmy się Panem Vincentem. Linie basu Davida są komplementarne do tych zwariowanych riffów i brzmią bardziej w stylu Suffocation niż, dajmy na to, Obituary. To oczywiście komplement, bo muzycy Suffo sroce spod ogona nie wypadli i od samego początku imponowali ogromną techniką instrumentalną. Wszyscy bez wyjątku! Teksty są o starożytnych bogach i okultystycznych sprawach, a wokal Vincenta jest tu bardziej gardłowy i bliższy typowemu death metalowemu growlowaniu. Jednak szczyt swoich możliwości płowowłosy wówczas David pokaże dopiero na „Covenant”… Jego warknięcia są zrozumiałe i można je wyraźnie usłyszeć bez posiadania jakichkolwiek nadludzkich mocy czy specjalistycznej aparatury deszyfrującej.
Zespół umieścił, co było wówczas novum, kilka utworów „orkiestrowych” czy „symfonicznych”, jeśli ktoś woli, prawdopodobnie po to, aby w niektórych miejscach stworzyć atmosferę zamykającą dany etap płyty. Szczególnie „Doomsday Celebration” doskonale sprawdza się jako cisza przed burzą, czyli przed słynnym „Day of Suffering”, skowerowanym przez całe tabuny naśladowców Morbidów. Na albumie nie ma żadnych żadnych słabych punktów, ponieważ każda kompozycja jest brutalnie precyzyjna i przemyślana, ale moimi ulubionymi są „Fall from Grace”, „Brainstorm”, „Day of Suffering” i „Blessed are the Sick / Leading the Rats ”. To w tych numerach zespół pokazuje, do czego jest zdolny. Są epickie numery, takie jak „The Ancient Ones”, szybkie utwory, jak „Day of Suffering”, „Thy Kingdom Come” i „Unholy Blasphemies”, śmiertelnie wolne, miażdżące piosenki, jak utwór tytułowy i „Abominations”. Nawet te wspomniane przerywniki są naprawdę niesamowite, zwłaszcza przepiękna (sic!) miniatura „Desolate Ways”. „Intro” jest kolejnym po sławetnym „dołącz do nas” z „Hell Awaits” – wiadomo kogo – najwspanialszym niemuzycznym otwieraczem albumu w historii. Ach, zapomniałabym o intro do „The Exorcist” Possessed, ale właściwie to fragment utworu… Mike’a Oldfielda, więc nie wiem, czy wypada ujmować w kategoriach metalu. I raczej nie jest to intro niemuzyczne. Jednakowoż tyleż niepokojące, co i piękne. Ale wróćmy do Morbid Angel… „In Remberance” to ponury, nastrojowy utwór, zamykający trwający niespełna 40 minut album uznawany przez krytyków, ale przede wszystkim wiernych fanów, za doskonały. No i właśnie w tym krótkim podsumowaniu zawartości płyty widzimy tę różnorodność, o której pisałam na wstępie. „Blessed Are The Sick” jest jak stan przejściowy między szybkością i agresją „Altars…” a cięższą i bardziej masywną, mroczną płytą „Covenant” – skądinąd moją ukochaną, ale o tym w następnej recenzji.
„Błogosławieni…” są tak samo dobrzy jak ich poprzednik, a jednocześnie jest to krok naprzód, dowód rozwoju i dojrzałości kwartetu z Tampy. Trey i Richard byli mistrzami ceremonii tego albumu! Ich charakterystyczne, dzikie partie solowe i szalone riffy pozostały niezmienione, a nawet momentami jeszcze bardziej chaotyczne, na przykład, posłuchajmy tego przenikliwego, bliskowschodnio (nie bez powodu, wszak album inspirowany był mitologią sumeryjską i mezopotamską) brzmiącego dzieła Treya w pierwszym solo „Rebel Lands”. Nieco bardziej powściągliwa, precyzyjna i melodyjna praca Richarda bardzo dobrze zrównoważyła bardziej dziwaczny, nomen omen, chorobliwy i atonalny styl Treya. Ale nie sposób pominąć sekcji rytmicznej. Sandoval już wtedy był profesorem ekstremalnej gry na perkusji. CHAOS! To wtedy ukuto mu ksywę „Zwierzak-Commando”, od siebie dorzucę – „Jaskiniowiec”. David natomiast to świetny rzemieślnik gry na basie i niewątpliwie obok Glena Bentona, najbardziej charyzmatyczny wokalista na scenie Florydy. Drugi z wielkich albumów, wielkiego zespołu! Jedno ze szczytowych osiągnięć gatunku. Cóż więcej można dodać? Chyba tylko: „NAPIERNICZAĆ!!!”
Monika Nowacka
Wydawnictwo In Rock Music Press przypomina, że w pierwszej połowie 2021 roku na rynek trafi fenomenalna autobiografia Davida Vincenta – jednej z prawdziwych legend death metalu. Książka zatytułowana „Uwolnić Furię” dostępna będzie na stronie In Rock .