Obok „Mirage” oraz „The Snow Goose” szczyt twórczości Camel, jedna z ich niezaprzeczalnie najlepszych płyt. „Moonmadness” to niejako podsumowanie najlepszych lat zespołu i twórczości oryginalnego składu (Latimer, Bardens, Ferguson, Ward).
Po sporym sukcesie koncept albumu jakim był „The Snow Goose” (1975) zespół stanął przed nie lada wyzwaniem, poprzeczka podniesiona była bardzo wysoko. Doszła również presja od wydawcy, wytwórni Decca, która naciskała, aby kolejna płyta kwartetu zawierała już nico więcej piosenkowych struktur i odeszła od koncepcyjnej formy. Jak się okazało od rzeczonego konceptu, poza tym sugerowanym przez tytuł i niektóre kompozycje, nie dało się uciec. Na wydanym w 1976 roku „Moonmadness” zespół sprytnie wkomponował jeszcze jeden. Część z utworów miała odzwierciedlać osobowość każdego z twórców, „Chord Change” należał do Bardensa, „Another Night” do Fergusona, „Air Born” do Latimera, natomiast „Lunar Sea” reprezentował Warda.
Powstał album o świetnym balansie, sporym zróżnicowaniu kompozycji oraz z niezaprzeczalnym ładunkiem oryginalnej, czarującej słuchacza atmosfery (dodatkowe, okazjonalne partie fletu robią swoje). To tutaj dały o sobie znać spore wpływy muzyki jazzowej (rozgościły się już na dobre wraz z kolejnym albumem „Rain Dances”), które to min. spowodowały rok później odejście ze składu Fergusona, któremu nieszczególnie się taki kierunek podobał.
Bogactwo płyty najlepiej obrazują moim zdaniem trzy utwory: miejscami balladowy, miejscami rozpędzony „Song Within a Song” (tytuł mówi sam za siebie), podchodzący już pod cięższe, progresywne granie „Another Night” (riffu przewodniego z tej kompozycji nie powstydziłby się żadnej zespół hard rockowy tamtych czasów) oraz instrumentalny, pełen klawiszowych wariacji, emocji oraz różnorodności klimatu „Lunar Sea”. Istotnie, utwór przenosi nas w bezkres kosmosu, a później nad księżycowe morze Imbrium. Uwielbiam gdy muzyka tak mocno stymuluje wyobraźnię, automatycznie rodzi przed oczyma zaklęte w niej pejzaże. Gitara Latimera i klawisze Bardensa przemawiają tu w pełnej krasie. Nie dziwię się, że właśnie ten ostatni z wymienionych przeze mnie utworów wieńczy płytę. Jest sercem tego materiału, swoistą wisienką na torcie. Warto jeszcze na koniec dodać, że wokalnie udzielił się na płycie każdy z członków zespołu.
Okładkę albumu zdobi dzieło Johna Fielda, świetnie współgra z muzyką i czyni album rozpoznawalnym również wizualnie. Amerykańska wersja płyty ma niestety zmienioną szatę graficzną, która przedstawia wielbłąda (zapewne) stąpającego po księżycu w kombinezonie kosmonauty. Praca Fielda została przeniesiona do wnętrza gatefoldu. Był to pomysł tamtejszego dystrybutora, Janus Records, który z pewnością do najlepszych nie należał.
Uważam, że „Moonmadness”, chociaż nico jazzujący, w niczym nie ustępuje poprzednim dwóm, klasycznym płytom zespołu i pokazuje grupę u szczytu ich możliwości twórczych. Album nie ma słabych punktów i pomimo tylu lat starzeje się bardzo powoli i z gracją, wciąż dając impuls do tego aby do niego regularnie wracać i odkrywać na nowo. To dzieło, które w pełni zasługuje na miano klasyka.
Przemysław Bukowski