Alan Parsons współtworzył największe arcydzieła klasycznego rocka. To wie każdy, kto zetknął się choć nieco z historią The Beatles czy Pink Floyd. Facet będąc producentem i inżynierem dźwięku wlał w płyty takie jak Abbey Road, The Dark Side Of the Moon czy Atom Heart Mother niebywały koloryt i nie będzie przesadą stwierdzenie, iż bez niego te kanoniczne tytuły nie byłyby takie same. Nie dziwi więc, że przy pracy nad tymi płytami nabył tak wielką eksperencyję, iż pewnego pięknego dnia stwierdził że pora to doświadczenie wykorzystać tworząc coś w całości własnego.

No, może nie tyle w stu procentach, gdyż większość materiału stworzył utalentowany klawiszowiec Eric Woolfson, którego nieuwzględnienie w nazwie bandu tworzy swoisty paradoks. Słuchaczom mniej obeznanym z rockiem lat 70-tych dokonania zespołu kojarzą się przede wszystkim z popowym właściwie utworem Dont Answer Me z 1984 roku, z niesamowitym komiksowym clipem, który i dziś robi wielkie wrażenie. Dla odbiorców bardziej zagłębionych w rock progresywny wcześniejszej dekady Alan Parsons Project zawsze balansował na styku muzyki artrockowej oraz bardziej przystępnych i bliższych mainstreamowi nurtów, co w drugiej połowie lat 70-tych było w sumie dobrym sposobem na przetrwanie punkowej, wymiatającej wszystko co bardziej skomplikowane, nawałnicy. Ja preferuję na takie dictum określenie artrock, gdyż nie jest obarczone progresywną koniecznością poszerzania gatunku, będąc swobodnie niezobowiązujące. I wielką krzywdą byłoby nazwanie tej muzyki upopowionym prog-rockiem czy uprogresywnionym popem. A to dlatego, iż spod pióra duetu Parsons / Woolfson, ubogaconego masą muzyków towarzyszących wyszło kilka naprawdę wartościowych i mocnych pozycji, z debiutanckim Tales of Mystery and Imagination na czele.

„Zegar wybił północ
A ja przez sen usłyszałem
Jakby pukanie do drzwi,
Wyjrzałem, lecz w ciemności nie było nic
Tak więc wróciłem do środka

Ku memu wielkiemu zdziwieniu,
Stał tam już kruk,
Na drzwiach zaś był kruka cień
Wtem pośród ciszy,
Kruk rzekł to słowo jedno,
Słowo co będzie już ze mną na wieki”

Opowieści o tajemniczości i wyobraźni to koncept album oparty na życiu i twórczości mistrza grozy Edgara Alana Poe. I jak na spuściznę owego klasyka horroru zapach pokrytych parawanem mgły zwiędłych brytyjskich wrzosowisk jest tu wręcz namacalny. Uderzający i znamienny jest fakt, iż dosłownie w każdym momencie płyty słychać że Alan zjadł zęby i zapewne nie tylko zęby na realizacji i produkcji gigantycznych dinozaurzych przedsięwzięć. Zaskutkowało to niebywałym rozmachem monumentalnej opowieści, która tworzy spójną klarowną całość. Poszczególne utwory konsekwentnie budują niesamowitą dramaturgię całości, do tego stopnia, że nawet krótkie chwile oddechu tylko natężają napięcie. Naprzemiennie rozbrzmiewają to rockowe ala floydowe petardy, to znowu orkiestrowe pejzaże malowane dźwiękami smyczków, dęciaków i fortepianów. Jest tu iście baśniowo, lecz jest to baśń z gatunku takich, po których nocą kotłujemy się w potliwej malignie, zaś rankiem mamy wrażenie jakbyśmy kilka godzin naszego snu spędzili na narkotycznej wędrówce gdzieś po pobliskich dachach. Niesamowita obrazowość to rozświetla mroczne korytarze edgarowskich opowieści, to osnuwa nas pomrocznym kirem zamglonych, cuchnących moczarów. Jest tu miejsce tak na świetlistą przestrzeń, jak i na duszne foniczne kazamaty pobrzękujące łańcuchami potępionych dusz. Post-poe’wska symfonia bez żadnego wytchnienia maluje dźwiękiem to co fani wiktoriańskich opowieści grozy lubią najbardziej. Tajemniczość i imaginację…

„Kruk nie chce opuścić mego pokoju,
Nie ważne dla niego są prośby moje
Żadne me słowa go nie przekonują,
Żadne modlitwy go nie usuną,
Jestem skazany na niego na wieki

Kruk rzecze, nigdy więcej,
tak właśnie rzekł kruk
Nigdy więcej”

W zróżnicowanych na przestrzeni całej płyty wokalizach pobrzmiewa spuścizna wielkich głosów rocka. Iście gilmourowska moc miesza się z subtelną lake’ową melancholią, drapieżne wokoderowe nawoływania przeplatają się z groteskowymi pianiami jakby Gong spotkał Gentle Gianta. Całość jest bardzo efektowna i artystowska, co w gusta każdego fana Pink Floyd powinno wejść jak nóż z ciepłe masło, nie tylko z racji na producencką przeszłość Alana. Podobnież odniesień do Beatlesów jest tu mnóstwo, z całą plejadą dęciaków, smyczków i chorałów o typowej dla Żuków harmonii i melodyce na czele. Elektroniczna estetyka zanurzona w klimatach Tangerine Dream i Klausa Schulze też tu broń boże nie razi. Podobnie jak camelowska zdolność do kreowania wyrazistych pejzaży dźwiękiem malowanych. Te wszystkie źródła i inspiracje składają się na niesamowity efekt finalny. Wszak w dobie szalejącej wokoło punk rockowej rewolucji przetrwać z tak przepięknie wczorajszą muzyką mogli tylko najwybitniejsi…

Ireneusz Wacławski

Zapraszamy również do lektury wywiadu z Alanem Parsonsem – TUTAJ

(Łącznie odwiedzin: 458, odwiedzin dzisiaj: 1)