To był czerwiec 1994 roku. Pojechaliśmy z kumplem rowerami do księgarni muzycznej w naszym mieście po kasetę. Ja niestety tego dnia nie miałem pieniędzy, a on wypatrzył debiut MACHINE HEAD.
Nigdy ich muzyki nie słyszeliśmy, ale nazwę kojarzyliśmy. Pamiętam, że już w podsumowaniach 1993 roku w kontekście „nadziei na 1994” w Metal Hammerze kilka osób wymieniało MACHINE HEAD. Nowy zespół Robba Flynna z VIO-LENCE – świeży, ekscytujący, rewolucyjny! To miała być prawdziwa bomba! Przewartościowanie całej muzyki metalowej i narodziny nowych metalowych bogów. Roadrunner znali się na marketingu.
Oczekiwania mieliśmy ogromne, prawie staliśmy z mokrymi szmatami w ręku by z okolicznych murów ścierać napisy Slayer i Sepultura, a w ich miejsce wpisać Machine Head.
Owego letniego popołudnia wyszliśmy ze sklepu, kumpel wyjął kasetę z pudełka, wrzucił do walkmana, założył na uszy słuchawki, wsiadł na rower i odjechał. A ja za nim strzygąc uszami jak głodny koń na widok worka owsa. Niestety nic się nie dało wychwycić, przez całą drogę powrotną słuchałem tylko skrzypienia (części roweru, której nazwy nie można używać na Facebooku).
– I jak? – zapytałem gdy dojechaliśmy do domu.
– Zajebiste! – odparł rzeczowo kumpel. – Trochę jak Pantera, ale bardziej melodyjne.
Oczywiście natychmiast poszliśmy do niego przegrać mi kasetę. Tak! To była dobra rzeczy, ale mimo wszystko chyba nie aż tak dobra jak się spodziewałem. Kilka naprawdę potężnych, wspaniałych riffów – obłędne „Davidian”, wspaniałe „Old”, ale też melodyjnie, piosenkowe „A Thousand Lies” z miażdżącym zwolnieniem na zakończeniu. Ale były też i słabsze momenty – nie słabe, ale po prostu dobre, bez znamion geniuszu.
Pamiętam, że następnego dnia pojechałem z rodzicami do babci i była awantura, bo rozładowałem ojcu akumulator przez kilka godzin słuchając z samochodowego magnetofonu „Burn My Eyes”. Było bieganie po sąsiadach, szukanie kabli i odpalanie auta od akumulatora traktora wujka.
Płyta została albumem miesiąca w Metal Hammerze, a Katarzyna Krakowiak z właściwym dla siebie talentem barwnie ją opisała, pobudzając moją wyobraźnie chyba bardziej niż sam krążek.
– I co? Album roku? – zapytał po tygodniu kumpel.
– Nie ma mowy. Do „Far Beyond Driven” nie ma startu – zawyrokowałem i właściwie do dziś tę opinię podtrzymuję.
Miałem wrażenie, że „Burn My Eyes” zaczyna się naprawdę świetnie, ale po kilku kawałkach nieco traci impet. Lubiem ten album, ale nigdy nie stał się dla mnie szczególnie ważny – dużo płyt ukazujących się w tamtych czasie w moim odczuciu zupełnie go przyćmiło. Dostrzegłem jednak niemały potencjał tego zespołu i spodziewałem się, że na kolejnych płytach rozwinie skrzydła. Tak się jednak nie stało. Żadna z późniejszych płyt nie wzbudziła we mnie emocji – a niektóre wydawały mi się wręcz asłuchalne i żenująco słabe. W kontekście późniejszych płyt debiut MACHINE HEAD zaczął jawić się nadzwyczaj okazale i dziś mógłbym się zgodzić, że to jedna z ważniejszych płyt 1994 roku.
Gdy po latach na łamach Mystic Art przeczytałem artykuł Łukasza Dunaja, w którym wychwalał Machine Head i widział w nim następców Metallica, doszedłem do wniosku, że mam zdanie zgoła odmienne i prędzej wskazałbym ten zespół jako jeden z najbardziej przecenianych i rozczarowujących w historii muzyki metalowej.
Pamiętam jak w 2007 z uporem maniaka męczyłem płytę „The Blackening”, która miała być wielkim powrotem do metalowego grania, w jakiejś recenzji porównywaną do „Time Does Not Heal”. Niestety z geniuszu Dark Angel nic w niej nie znalazłem – jawiła mi się jako przegadany, sztuczny, na siłę ulepiony kloc. Kolejne płyty MACHINE HEAD też mnie nie przekonały, ostatniej w ogóle nie przesłuchałem. Ostatecznie przekroczyli granicę muzycznej żenady, poniżej której już nie schodzę – nawet gnany perwersyjną ciekawością.
Do debiutu jednak wracam – niezbyt często, ale słucha mi się go z przyjemnością. Nie wiem dlaczego, ale najchętniej właśnie z kasety.
Maria Konopnicka
Metalu Pamiętaj! Już niedługo premiera książki „Ryk Bestii”