Ja już ją czytałem… Z racji pracy zawodowej miałem ten przywilej. I muszę bez bicia czy przypiekania na ogniu powiedzieć, że jest fenomenalna. Dowcipna, napisana ciętym językiem, merytorycznie bez zarzutu a do tego prześmiewcza. Ma wszystko to, czego biografie muzyczne najczęściej nie mają. Czyli, jak to mawiają Amerykanie „grandes cojones”. Premiera już wkrótce a poniżej wywiad z Autorem. Znanym i lubianym z Metal Hammera, niszczycielem słabych płyt i ułomnych książek, Panem Maciejem Krzywińskim
Jakub Kozłowski: Na początek chciałem powiedzieć, że wszyscy w In Rocku jesteśmy niezwykle podekscytowani książką, którą napisałeś oraz nawiązaniem, mam nadzieje, długoterminowej współpracy. Jesteś osobą dobrze znaną na polskim rynku muzycznym. Od lat współpracujesz z jednym z najważniejszych periodyków wydawanych w Polsce. Masz własny, odrobinę „rubaszny” styl pisania oraz bardzo szerokie horyzonty muzyczne. Powiedz może, w jaki sposób zaczęła się Twoja przygoda z dziennikarstwem muzycznym? Czy miłość do muzyki wyniosłeś z domu?
Maciej Krzywiński: Bez przesady. Dobrze znany na polskim rynku muzycznym to jest Zbigniew Wodecki, a nie jakiś tam Krzywy, co rozmawia od czasu do czasu z wyjcami. A styl? Myślę, że Markiz de Sade na kartach „Stu dwudziestu dni Sodomy” był o wiele bardziej rubaszny. Czymże jest moja niewinna wzmianka o naprężonym fiucie z okładki „Reign In Blood” wobec takich cudowności z umysłu Sade’a jak choćby: „Och, jakąż zagadką jest człowiek! I właśnie dlatego pewien myślący jegomość powiedział, że lepiej go jebać niż usiłować zrozumieć”. Miłości do muzyki chyba nie wyniosłem z domu… Jak by to powiedzieć? Slayer w domu raczej nie uchodził za muzykę, to było już bardziej 120 dni Sodomy dla rodziców. Co do dziennikarstwa, to odkąd pamiętam, równie dużo o muzyce czytałem, co jej słuchałem. I jakoś nigdy nie przekonywał mnie Frank Zappa ze swoim słynnym powiedzonkiem o tym, jakoby pisanie o muzyce miało tyle sensu, co tańczenie o architekturze. Swoją drogą, z przyjemnością obejrzałbym balet inspirowany budownictwem mieszkaniowym PRL-u. „Jezioro łabędzie” na wielkiej płycie. W każdym razie trochę pisywałem dla własnej przyjemności, a zbiegło się to z poszukiwaniem przez magazyn „7 Gates”, z którego wyewoluował później „Mega Sin”, współpracowników. Wysłałem swoją propozycję – pamiętam jak dziś: relacja z koncertu Traumy i Devilyn – która zyskała aprobatę i tak się to zaczęło już kilkanaście lat temu.
JK: Gdyby zsumować wszystkie Twoje opublikowane dotychczas recenzje i felietony, to zapewne wyszłoby tego tysiące zapisanych drobnym maczkiem stron. Praca nad szerszym opracowaniem jednostkowego tematu to jednak dla Ciebie nowe doświadczenie – czy natrafiłeś na jakieś szczególne problemy pracując nad książką „Królowie życia (i inne nadużycia”?
MK: Zgadza się, to mój debiut, chociaż robiłem przymiarki do nieco dłuższych form już wcześniej. Na przykład na łamach wspomnianego „Mega Sin” ukazała się moja biografia Slayera, jeszcze przed znakomitą „Bez litości” Jarka Szubrychta. Ale to oczywiście wciąż była mała forma – pewnie kilkudziesięciokrotnie mniejsza od „Królów życia”. A w szufladzie, a w zasadzie na dysku, mam napoczętą kilka lat temu książkę, ale zupełnie oderwaną od tematyki muzycznej. Zatem praca nad „Królami” była zarazem wyzwaniem, jak i źródłem nieskończonej ekscytacji, bo tak to już bywa z pierwszymi razami. Kilkanaście lat łazisz po Tatrach, aż tu nagle wybierasz się w podróż dookoła świata – taka mniej więcej skala przejścia. Co do problemów, to podstawowym były niedostatki czasu. Miałem ochotę pisać tę książkę bez przerwy, ale równolegle pisałem dla dwóch magazynów, no i mam normalną pracę zawodową.
JK: Skąd sympatia do Faith No More? Czy fakt, że jesteś zwolennikiem zespołu pomógł czy raczej przeszkadzał w bezstronnym opisie historii muzyków?
MK: Sympatia przede wszystkim stąd, że – jakkolwiek banalnie by to nie zabrzmiało – to zespół, który dał światu całą stertę świetnej muzyki. Drugoplanowe, ale nie marginalne, znaczenie miało i to, że członkowie zespołu, przede wszystkim Patton, to wyraziste osobowości. Nie chciałbym, aby ktoś pomyślał, że „Królowie życia” to tania przejażdżka w poszukiwaniu sensacji, ale naprawdę łatwiej pisze się tekst, którego bohaterem jest facet, co to defekował przed Pałacem Buckingham, niż pracownik Głównego Urzędu Miar, naturalnie z całym szacunkiem dla pracowników tegoż. A to, że darzę muzykę FNM sympatią, nie tylko pomogło, ale i było powodem, dla którego w ogóle zacząłem pisać tę książkę. Raczej nie wyobrażam sobie, bym poświęcił kilkaset stron tekstu wykonawcy, którego muzyce jestem niechętny albo choćby obojętny. Wystarczy, że o takich pisuję w recenzjach. Jeśli natomiast o bezstronność chodzi… Pewnie jej nie zachowałem, ale chyba też nie wdepnąłem w bagno bezkrytycznej czołobitności.
JK: Miałeś wielokrotnie możliwość osobistego rozmawiania z członkami FNM- Czy w bezpośrednich kontaktach okazali się normalnymi ludźmi, czy raczej lata sukcesów na wydawniczym rynku wpłynęło na ich podejście do fanów/dziennikarzy/najbliższego otoczenia. Czy w ogóle można wyrobić sobie taki pogląd na podstawie rozmów „branżowych”?
MK: Pewnie nie można. Pomijając wszystko inne, ci faceci są profesjonalistami – taki wywiad to pewnie dla nich po prostu część pracy. Choć wiadomo, jeden robi swoją robotę z przymusu i każdą komórką swego ciała krzyczy, że wolałby leżeć w jacuzzi, a inny przynajmniej zachowuje pozory entuzjazmu. Jeśli w przypadku muzyków FNM były to jedynie pozory, to ci faceci są naprawdę niezgorszymi aktorami. Myślę, że lata sukcesów wpłynęły na nich o tyle, że są milsi niż kiedykolwiek. W latach dziewięćdziesiątych prawdopodobieństwo, że Patton pogoni lub opluje dziennikarza było o wiele większe.
JK: Czy podczas researchu do książki jakieś fakty z życia muzyków szczególnie Cię zaskoczyły?
MK: Do takiego wniosku akurat bym się nie posunął. Zaskoczyło mnie, kiedy Roddy Bottum wyskoczył ze swoją operą, ale w zasadzie można się było tego spodziewać. No dobra, te fekalne wybryki Pattona również bywały zaskakujące…
JK: Po lekturze Twojej recenzji płyty „Sol Invictus” odnoszę wrażenie, że przyjąłeś stanowisko ostrożnego zwolennika nowego krążka. Czy uważasz, że powrót zespołu był potrzebny? Czy „Sol Invictus” lepiej zamyka dyskografię FNM niż „Album of The Year”? Mamy do czynienia z regresem czy progresem w muzycznych poszukiwaniach zespołu?
MK: Wydaje mi się, że na „Sol Invictus” tych poszukiwań akurat zbyt wielu nie ma – być może dlatego zdania o tej płycie są tak bardzo spolaryzowane. Bo ona sprawia wrażenie, jak na tę kapelę, bardzo zwykłej, choć moim zdaniem w tym czai się klucz do jej niezwykłości. Czy powrót był potrzebny? Jeśli nawet jedynym jego owocem miałby być widok Pattona, który w klubie The Troubadour śpiewa „Ashes to Ashes” niesiony na rękach fanów, by następnie dokończyć numer zza baru, to tak, był potrzebny. Mi na pewno był – przynajmniej mogłem czterokrotnie obejrzeć zespół na żywo. Aha, „Sol Invictus” zamyka dyskografię FNM tylko na razie. Myślę, że przed nimi i nami jeszcze kilka płyt.
JK: Dlaczego w ogóle twoim zdaniem warto zainteresować się dokonaniami FNM? Patrząc na całokształt ich dokonań można prognozować, że w znaczący sposób zapiszą się w historii muzyki?
MK: Już się zapisali, no nie? Przecież życie bez przynajmniej kilku ich albumów byłoby o wiele smutniejsze. Ten zespół zrobił kilka rzeczy, które nie udały się innym. Na przykład zaśpiewał „Evidence” po polsku, choć brzmiało to, jak po norwesku. No dobra, żartuję, oczywiście nie dlatego FNM zapisali się złotymi zgłoskami w historii muzyki. Na przykład dzięki nim nie trzeba się wstydzić za keyboard w zespole rockowym….
JK: Którą płytę FNM cenisz najbardziej, i dlaczego jest to „Angel Dust” 😉
MK: Otóż trochę bardziej cenię sobie chyba „King For a Day… Fool For a Lifetime”, płytę w chwili premiery uznawaną przez niektórych za rozczarowanie. Może nie uwierzysz, ale dopiero odpowiedź na to pytanie uświadomiła mi, dlaczego książka przybrała taki a nie inny tytuł. Do tej pory wydawało mi się, że „Królowie życia (i inne nadużycia)” to po prostu fajny rym, ale podświadomie musiała tu chyba jednak przebijać sympatia do piątego albumu FNM. Tego, który ma wszystko, co decyduje o klasie „Angel Dust”, ale zarazem jawi mi się najbardziej nośną i soczystą płytą zespołu.
JK: Od dawna recenzujesz na łamach Metal Hammera biografie muzyczne. Czy potrafiłbyś powiedzieć, jaki jest najczęstszy grzech ich Autorów i czy Tobie udało się uczyć na ich błędach?
MK: Kto jest bez winy, niechaj pierwszy rzuci kamieniem… No, to wychodzi na to, że pieprzony ze mnie kamieniarz. Nie, czekaj, przecież kamieniarz młotkiem i dłutem raczej operuje, ale chyba wiesz, co miałem na myśli. Nie wiem, jaki jest najczęstszy grzech autorów, ale wydaje mi się, że nie ma nic gorszego, jeśli podczas lektury powieka czytelnika zaczyna nagle ujawniać wszelkie oznaki nadwagi i opadać pod naporem kilkudziesięciu kilogramów… Wcale nie trzeba być fanem zespołu, którego biografię się czyta, by uznać opowieść za frapującą. I chyba taką właśnie lekcję wyciągnąłem: pisz tak, by było to ciekawe również dla kogoś, kto nie odróżni „Cuckoo for Caca” od odgłosu betoniarki.
JK: Jaki jest, Twoim zdaniem, współczesny rynek muzyczny- czy widzisz gdzieś zespoły mogące przejąć pałeczkę po gigantach lat 70/80.- jak odchodzący już Black Sabbath (zaanonsowana ostatnia trasa), Led Zeppelin, przetrzebiony personalnie AC/DC, Judas Priest, Pink Floyd czy muzycznie zdegenerowany U2?
MK: Cóż, duży jest ten rynek, chociaż wszyscy powtarzają, że już ledwie zipie. Moim zdaniem pogłoski o jego śmierci są mocno przesadzone. Nie widzę zespołów, które mogłyby przejąć pałeczkę po Black Sabbath, Judas Priest, AC / DC albo Pink Floyd, ale bardzo mnie to raduje, bo żaden z tych zespołów nie nagrał na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat znaczącej płyty. Nie wydaje mi się, by wśród zespołów, które funkcjonują dzisiaj, były takie, które mogłyby osiągnąć popularność i skalę oddziaływania taką, jaką wypracowały wymienione legendy. Ale to przecież w żadnym razie nie znaczy, że brakuje muzyki dobrej i wybitnej. Zaryzykowałbym wręcz tezę, że jest jej więcej niż kiedykolwiek – ja na przykład nie wyrabiam z zapoznawaniem się z całą muzyką, którą chciałbym poznać, jeśli nawet ograniczam sen do minimum. Pewnie to również pokłosie demokratyzacji w świecie twórczości – właściwie każdy, kto ma laptopa, może sobie dziś nagrać i wydać (choćby cyfrowo) płytę. Jasne, powódź szamba płynie przez to strumieniem szerszym niż kiedykolwiek, ale jest i mnóstwo dźwiękowego dobra.
JK: Na koniec pytanie pewnie najtrudniejsze dla każdego Autora: Czego może spodziewać się czytelnik po lekturze książki „Faith No More. Królowie życia (i inne nadużycia)”.
MK: Odkrycia bolesnej prawdy o diecie Mike’a Pattona.
(Łącznie odwiedzin: 345, odwiedzin dzisiaj: 1)