Z Greta Van Fleet jest jak z gramofonami. Podobnie jak w przypadku klasycznego hard rocka można obecnie zaobserwować wzrost zainteresowania sprzętem do odtwarzania winyli. Wybór jest niemały, bo jak to w życiu bywa popyt napędza podaż i nagle, jak grzyby po deszczu, zaczęły pojawiać się firmy oferujące potencjalnym nabywcom „idealne”, „doskonałe”, „nowoczesne ale nawiązujące do dawnych tradycji” sprzęty grające. I jeżeli lekko skołowany fan czarnych krążków postanowi zainwestować w gramofon oferowany aktualnie na rynku będzie miał okazję kupić sprzęt niezwykle modny, miły dla oka, gładki i pięknie opakowany. Gorzej, gdy zajrzymy w bebechy. Wówczas okazuje się, że byle sprzęt średniej klasy produkowany w latach 70. oferował o wiele ciekawsze rozwiązania techniczne zapewniając dźwięk o nieporównywalnie lepszej jakości.
Nie chcę być dla chłopaków z Grety zbyt surowy, bo z dwojga złego wolę, aby młodzi twórcy kopiowali wzorce sprzed czterech dekad niż tłukli namiętnie brit popowe akordy pozbawione emocji i jakiejkolwiek siły rażenia. Tyle, że jest to wybór między dżumą a cholerą. Chwytając za album zespołu na dorobku, ale z jakiegoś względu nieziemsko rozreklamowanego, chciałbym móc docenić ich indywidualne podejście do muzyki. Liczyłbym na to, że będę mógł powiedzieć: „Jasna cholera, tego się nie spodziewałem!”. W przypadku Grety Van Fleet jedyne co przychodzi do głowy to konstatacja, że spodziewałem się dokładnie tego, co otrzymałem. Bo Greta Van Fleet to doskonali imitatorzy. Są wysokiej jakości maszyną ksero potrafiącą odtwarzać co do joty progresje akordów, rytmy i wokalizy gigantów z Wielkiej Ery Rocka. Zresztą nie okłamujmy się – nie wszystkich gigantów. Oni potrafią jedynie odtwarzać akordy i rytmy opracowane do perfekcji przez Led Zeppelin. Robią to świetnie, można do ich muzyki pokiwać głową a zamykając oczy niejeden uroni łezkę za czasami, w których nabywca winyla mógł po raz pierwszy zagłębiać się w takim „Physical Graffiti”. Tym bardziej jednak dokucza kac, gdy po wyjściu z letargu zdajemy sobie sprawę, że nam, słuchaczom XXI wieku pozostała jedynie namiastka tamtych emocji.
Dlaczego? Ponieważ Led Zeppelin nie był tworem, który pojawił się z nicości. Muzycy Led Zep albo zjedli zęby na muzycznym fachu angażując się w niezliczone projekty muzyczne, dominując nad konkurencją znajomością technikaliów studyjnych (Page, Jones). Dysponowali ponadto czystej wody, nieokiełznanym talentem (Bonham) albo wyjątkową bezczelnością, aparycją i umiejętnością podkreślania swoich atutów (Plant). Greta Van Fleet wzięła z tego, czym było Led Zeppelin jedynie formę zewnętrzną – podpatrzoną i odtworzoną na tyle na ile jest to możliwe domowymi sposobami. Mając w rękach reprodukcję Picassa odrysowali nieoczywiste formy i kształty posiłkując się ugruntowanym stylem artysty po czym u dołu machnęli własny podpis. Uprzedzając zarzuty od razu dodam: tak, Led Zep też kopiowali. Tyle, że dysponowali dogłębną znajomością źródeł z których czerpali. Bez najmniejszego problemu poruszali się po arkanach tradycyjnego bluesa, wyciągali z niego meritum i go inteligentnie przetwarzali. Greta Van Fleet jest kopią z kopii kopii – bardzo daleką od pierwowzoru. Do tego ze źle przyjętymi proporcjami.
Być może miałbym dla muzyków więcej sympatii i dobrych słów gdyby mainstreamowy rynek muzyczny z Wielkimi Dziennikarzami i Znawcami Rocka nie postanowił zrobić z tych kilku nastolatków kolejnego Odkrycia. Greta Van Fleet nie są odkryciem. Ba, brakuje im nawet rzeczy tak podstawowej dla każdego artysty jak własny styl. Gdyby jednak odłożyć na bok całe to medialne zamieszanie i odrobinę infantylne okrzyki zachwytu, gdyby podejść do albumu „Anthem of the Peaceful Army” na trzeźwo należałoby przyznać, że bracia Kiszka zafundowali fanom dobrego gitarowego grania nie lada przyjemność. Przyjemność, którą porównałbym do zjedzenia loda magnum w upalne popołudnie – żadne tam lody molekularne, żadne „tradycyjne receptury” i „świeże składniki”. Ot, po prostu okazja do zmrożenia kubków smakowych i rozlania odrobiny słodyczy w ustach. Prosta, przyziemna hedonistyczna przyjemność. Nie rozboli nas po tym żołądek ale i nie wzniesiemy się na wyżyny doznań. Problem z Gretą Van Fleet jest jednak taki, że sami muzycy uwierzyli chyba, że niczym Robert Plant i Jimmy Page mogą otrzeć się o hardrockowy absolut. Jak ktoś ładnie zauważył bawiąc się w grę słów: „Kiszka’s probably had smoked too much of Robert’s plant”. Nie ten talent jednak. Nie te czasy. Trudno jednak powiedzieć, abym nie czerpał radości ze słuchania takich utworów, jak „Cold Wind”, singlowe „When The Curtain Falls” (okropnie pastiszowy i niezamierzenie komiczny teledysk…) czy „Mountain of the Sun”. Wymieniam te kompozycje i natrafiam na kolejny problem. Chociaż z płytą już trochę czasu spędziłem, to nadal mam problem z przywołaniem melodii. Przypominam sobie tytuły, ich układ w ramach albumu i muszę marszczyć czoło aby połączyć je z konkretnymi melodiami. Wiem, że przypadły mi do gustu, ale nie wiem dlaczego. Czy ktoś gdziekolwiek, kiedykolwiek powiedział tak o debiutanckim albumie Led Zeppelin? Bardzo wątpię.
Dlatego właśnie Greta Van Fleet są jedynie imitatorami a nie artystami przez duże „A”. Powiedziawszy to wszystko, cieszę się jednak że nagrali tą płytę. Mnóstwo na niej dobrej gry gitarowej, fajnego plantowskiego wokalu i energii o którą nie posądzałbym zblazowanej młodzieży ery komórkowej. Nic więcej jednak nie dostaniemy a takich zespołów jest na pęczki. Wystarczy wspomnieć The Vintage Caravan, Witchraft, Graveyard, The Answer (szczególnie na albumie „Raise a Little Hell”) Blood Ceremony… można by tak wymieniać. Co więcej, uważam, że każda z tych formacji jest przynajmniej w jednym względzie lepsza od Grety – każdy z nich ma swój charakter, zakorzeniony w stylistycznych rozwiązaniach z przeszłości (niezależnie od tego, czy biorą się one ze sceny psychodelicznej czy bezpośrednio nawiązują do Black Widow i Black Sabbath) ale przetworzonych w dobrze skonkretyzowany pomysł na własne kompozycje. Bracia Kiszkowie za bardzo chcieliby być Pagem, Plantem i Jonesem. Tak bardzo, że nabiera to straszno-komicznego wymiaru. Gdyby w Haloween pojawili się przed moimi drzwiami w przebraniu muzyków nie żałowałbym cukierków. Ale kolejnej płyty nie kupię. Wolę odświeżać muzykę z lat 70. która, jeżeli tylko spojrzymy poza absolutny mainstream, w przeważającej mierze nadal pozostaje dla większości słuchaczy niesłusznie anonimowa. Tak jak kupując gramofon wolę leciwego Duala niż najbardziej nawet wypolerowaną współczesną konstrukcje. To kwestia duszy. To kwestia jakości.
Kuba Kozłowski
Ocena: 3+/6