Wyobraź sobie Lemmy’ego Kilmistera siedzącego na połyskującym, intergalaktycznym chopperze. To akurat nietrudne, w sumie wiele razy widzieliśmy tego zacnego zawodnika na różnorakich maszynach. Jednak teraz Lemmy pędzi z prędkością światła przez bezkresny gwiezdny ocean, wypełniony mgławicami, pulsarami, rozpalonymi czerwonymi gigantami i dogasającymi błękitnymi karłami.
Mija światy zasiedlone przez najbardziej groteskowe i dziwaczne istoty, jakie nie zrodziłyby się w głowach Terry Pratchetta, Ursuli Le Guin czy Orsona Scotta Carda, za to bez najmniejszego problemu wykiełkowałyby w odurzonych wszystkimi używkami świata jaźniach space rockowych rzeźbiarzy ludzkich umysłów. Jego twarz to pokryta jest zastygniętym kosmicznym lodem, to znowu zostaje wysmagana przez gorejące promienie wypalających się metanowych obiektów. Spluwa niedbale przez ramię, lekce sobie ważąc wszystkie dybiące nań dzikie żywioły i mknie poprzez niekończącą się przestrzeń. Znikąd. Donikąd. Dokoła przeraźliwie zimno. Lecz wewnątrz paląca żarliwość…
Taka jest właśnie muzyka tworzona przez Hawkwind. Kapelę, w której grał rzeczony Lemmy, zanim utworzył diabelską maszynerię Motorheadu, z której najbardziej jest znany. Tutaj nie był, wbrew pozorom liderem (tym był nieśmiertelny Dave Brock), lecz jednym z trybików kosmicznego pojazdu. A na jego pokładzie odbywały się dzikie kosmiczne orgie. Krautowa elektronika wespół z pulsującym basem. Space rockowe przestrzenie z przelatującymi przez nieboskłon galopadami. Kwasowe tripy, transowość, delirium i maligna. Półnagie tancerki dygocące w amoku na koncertach. I dzikie swawolne bachanalia po nich. Artyści naładowani wszelakim odurzającym stuffem tak mocno, że czasem nieświadomi tego czy przedstawienie się zaczęło czy skończyło.
Muzyka łącząca najbardziej przestrzenne odloty Pink Floyd z wibrującą psychodelią niemieckiego krautrocka, a na to wszystko bowie’owskie uwielbienie wszystkiego tego, co spogląda na nas głodnym okiem spoza horyzontu zdarzeń. Zespół wydał płyt bez liku, coś na podobę Franka Zappy choćby, lecz w mej opinii jego opus magnum jest album Warrior on the Edge of Time z 1975 roku, zawierający w pigule to, co w muzyce Hawkwinda najlepsze. I doprawdy daję sobie uciąć rękę, że dzisiejszy półbóg progresu Steven Wilson za młodu zasłuchiwał się w Hawkwinda właśnie. Bo ta muzyka dała podwaliny pod każdą późniejszą kosmiczną kreację muzyczną. I po latach wciąż brzmi świeżo. I galaktycznie…
Ireneusz Wacławski