„Black Hand Inn” jest bez wątpienia jednym z najbardziej intrygujących punktów w dyskografii Running Wild. Kasparek zalicza ów krążek do największych osiągnięć grupy, a mimo to w tamtym czasie, ku rozczarowaniu zespołu jak i wytwórni, okazał się najgorzej sprzedającą się płytą w ich dorobku. Dopiero po latach została ona w pełni doceniona przez fanów.
„Black Hand Inn” otwierał poniekąd kolejny rozdział w twórczości Running Wild, nastąpiła tu następna zauważalna zmiana nie tylko w brzmieniu, ale i samych kompozycjach. Położony został jeszcze większy nacisk na dynamizm oraz chwytliwość- pewną charakterystyczną motorykę, zwłaszcza jeżeli chodzi o sekcję rytmiczną. W takich utworach jak „Black Hand Inn”, The Privateer” czy „The Phantom of Black Hand Hill” słychać to najlepiej. Tak jak za czasów Jensa Beckera, bas wygrywał swoje własne, złożone linie, tak tutaj, w rękach Thomasa Smuszyńskiego nastawiony jest bardziej na podbijanie partii gitar i galopadę razem z perkusją. Pamiętam jak przy pierwszym zetknięciu z tym albumem nie mogłem przywyknąć to pewnego swoistego „dudnienia” tych kawałków. Kolejnym krokiem, który wyróżniał to dzieło był jego koncepcyjny charakter jeżeli chodzi o teksty. Każdy z nich jest odrębną historią pochodzącą z przeszłości, teraźniejszości czy też przyszłości, którą pod dachem „Tawerny pod Czarną Ręką” opowiada stary, piracki kapitan. Pomysł bardzo ciekawy i w pełni się obronił. Wspomniałem też wcześniej o brzmieniu. Jest dosyć sterylne i bardzo dopracowane. Stało się tak za sprawą skorzystania z nowinki jaką były wtedy Pro Tools. Zespół nagrywał przy pomocy najnowszego dostępnego im sprzętu i sprawił iż „Black Hand Inn” stał się najdroższą płytą, jaką przyszło im kiedykolwiek wydać.
Kolejna sprawa o której watro wspomnieć omawiając ten album to wieńczący ją utwór „Genesis (The Making and the Fall of Man), najdłuższa (ponad 15 minut) i najbardziej złożona kompozycja w historii Running Wild. Jak na ich twórczość bardzo eksperymentalna i najdłużej powstająca (z przerwami 18 miesięcy).Był to jak najbardziej odważny i bez wątpienia ambitny krok, ale mam wrażenie, że przeładował płytę i stanął swym rozmachem w drobnym kontraście do reszty albumu. Może lepiej by się sprawdził jako np. oddzielna, limitowana epka „dla chętnych”? Cóż, tego nigdy się już nie dowiemy. Mimo to, i tak można powiedzieć, że „Black Hand Inn” charakteryzuje niesamowita spójność, zarówno muzyczna, tekstowa, jak i graficzna. No właśnie, okładka. Praca Andreasa Marshalla precyzyjnie odzwierciedla to co na tym wydawnictwie zawarł zespół. Mamy tu nie tylko snującego opowieści kapitana, ale też personifikację wspomnianej rozpiętości czasowej opowiadań poprzez przedstawienie Rolfa z jego lat dzieciństwa, czasu kiedy nagrywana była płyta, oraz domniemanego okresu starości (rzeczony kapitan). Strzał w dziesiątkę!
Podsumowując, mimo faktu, że rzeczony album nie zalicza się do mojej ścisłej czołówki RW, to bardzo go lubię, a jeszcze bardziej szanuję za oryginalność i niesamowity wkład pracy jaki został w niego włożony. Dzięki temu jest wyraźnym, jaśniejącym punktem na mapie materiałów jakie stworzył przez lata zespół.
Przemysław Bukowski